niedziela, 28 czerwca 2015

Czyżbym była tanatoturystką?

Kto zna mitologię grecką, z pewnością zetknął się już z imieniem boga śmierci. Brzmi ono Tanatos. Bóg ten bywa czasem określany jako demoniczne uosobienie śmierci, chociaż wyglądem przypomina anioła. Swego imienia bóg Tanatos użyczył już wielu nowym terminom, śmiałym teoriom, zjawiskom kulturowym i nawet jednej dziedzinie nauki.


Według Zygmunta Freuda w każdym z nas tkwi cząstka śmierci, instynkt autodestrukcji i samozagłady, zwany właśnie tanatos. Teorii Freuda bym nie przeceniała (pomimo iż sława, którą im zawdzięcza, uczyniła go nieśmiertelnym). Znacznie silniejszy i ważniejszy jest w człowieku instynkt życia. Biologia nie lubi marnowania energii, a przecież potrzeba jej ogromnie dużo najpierw na wzrost i rozwój organizmu, a potem na zwykłe utrzymanie masy ciała, nie mówiąc już o jego funkcjach życiowych i aktywności umysłowej lub fizycznej. Moim zdaniem posiadacze freudowskiego tanatos to… mutanty.


Tanatologia to nauka, w której można zostać ekspertem, lecz nie można jej uprawiać zawodowo. Innymi słowy, nikt nie może wpisać sobie w rubrykę "zawód" słowa "tanatolog" tak, jak wpisuje się „biolog” czy „archeolog”. Przedmiotem zainteresowania tej nauki jest śmierć człowieka w aspekcie biologicznym, medycznym, klinicznym i Bóg jeden wie, jakim jeszcze. Tanatologów interesują zarówno przyczyny, oznaki, mechanizmy i przebieg, jak i bezpośrednie konsekwencje biochemiczne i fizjologiczne śmierci. Może i byłabym tym zainteresowana, ale nie wiem, czy mam dość odwagi. Trochę mnie ciągnie do poznania tego, co dokładnie (tak na poziomie molekuł) musi się stać, by człowiek definitywnie przestał być żywy. Jednakże czasu na takie studia brak. Podejrzewam zresztą, że nikt nie wie tego wystarczająco dokładnie, więc musiałabym się sama zająć badaniami – a to odpada. Wniosek z tego wszystkiego jest jasny: tanatologiem nie jestem i nie zostanę.

Tanatoturystyka to upodobanie do odwiedzania miejsc związanych ze śmiercią, do których można zaliczyć wszelkiego rodzaju nekropolie oraz miejsca pochówku sław, tereny zagrożone klęskami żywiołowymi, wreszcie miejsca katastrof, czy nawet samobójstw i morderstw. Anglojęzyczne określenie tego typu turystyki to dark tourism – i przeciwko temu muszę zaprotestować. Słowo dark ma konotacje mroczne, wampiryczne, szatańskie i obsesyjne. Określenie dark tourism kojarzy się zatem bardziej z kultem śmierci niż ze zwiedzaniem cmentarzy, grobowców, mauzoleów, krypt czy pól bitewnych. Niesłusznie! A przykładem wzorowej, nie ogarniętej obsesją, nie modlącej się do śmierci tanatoturystki jestem właśnie ja. Oh, my gosh! Przyznam, iż zaskoczyła mnie idea, że W OGÓLE jestem tanatoturystką. Ale cóż, chyba rzeczywiście jestem… 

Gdziekolwiek pojadę, staram się zajrzeć na cmentarz. Cmentarze są świadectwem ważnej cząstki lokalnej kultury. Można dowiedzieć się jakie są tradycje pochówku: w trumnie czy bez? A może w urnie? Płytko czy głęboko? I może wcale nie pod ziemią? Można obejrzeć najrozmaitsze sposoby dekorowania grobów. Można zorientować się, czy żywi często odwiedzają zmarłych i czy choćby w pewnym stopniu utożsamiają miejsce pochówku z miejscem przebywania duszy. Czasem udaje się zobaczyć fragment obrzędu pogrzebowego albo innego obrzędu, na przykład spożywania posiłku w towarzystwie zmarłego. Ponadto na cmentarzu odnajduje się spokój i warunki do refleksji – ja miewam refleksje związane z życiem i śmiercią, z cierpieniem i szczęściem, z czasem i nieuchronnością, ale również – co już nie jest oczywiste – z pięknem i brzydotą, i z różnorodnością świata. A każda chwila refleksji wzbogaca ducha i utrwala pamięć.

Lubię też zwiedzać grobowce, krypty, katakumby i mauzolea. Wszystkich, które udało mi się zobaczyć nie wymienię. Podam tylko przykładowo, że dla piramid i grobowców w Dolinie Królów poleciałam do Egiptu. Do katakumb w Paryżu dotarłam bohatersko w pewien dżdżysty, jesienny dzień – lecz niestety, były nieczynne z powodu awarii klimatyzacji. Na liście moich marzeń znajduje się między innymi mauzoleum Lenina, katakumby kapucynów w Palermo oraz Muzeum Mumii w meksykańskim Guanajuato. I nigdy nie zapomnę Kaplicy Czaszek w czeskiej Kutnej Horze, ani krypty z klasztoru dominikanów w Liszkowie na Litwie. Za muzeami tortur nie przepadam, ale gdyby gdzieś otwarto muzeum kary śmierci, na pewno bym się tam wybrała.

W najbliższym czasie (już za trzy dni) – jadę do Turcji Licyjskiej. Oczywiście dla jej skalnych grobowców. Liczę na to, że dowiem się dużo o licyjskich wierzeniach związanych ze śmiercią, jak również o tamtejszych tradycjach i obrzędach pogrzebowych.

Na razie!
©  Agata Anna Konopińska