środa, 31 sierpnia 2016

Przez dziurę w murze czyli krótka wizyta na starym praskim kirkucie

Dzielnica Josefov (dawniej zwana Żydowskim Miastem) leży na prawym brzegu Wełtawy w sercu Pragi. Otoczona ze wszystkich stron słynną praską starówką, stanowi ważny turystycznie rejon, odwiedzany przez gości ze wszystkich stron świata dla jej atmosfery, architektury i dobrze zachowanych pamiątek po społeczności wyznania mojżeszowego. Oprócz sześciu synagog-muzeów (każda w innym stylu) na turystów czeka tu najstarszy w Europie cmentarz żydowski, czyli kirkut, o którym będzie opowiadał ten post.


Krótki rys historyczny ubarwi całość, zacznijmy więc od XII wieku, kiedy to żydzi prascy, zamieszkujący od 200 lat stolicę Czech i uznani za wrogów czeskich chrześcijan, zostali przeniesieni do getta (którego wówczas nie nazywano gettem, słowo to powstało bowiem niemal 100 lat później) na Josefovie (który jeszcze wtedy nie był Josefovem, imię to otrzymał bowiem pod koniec XVIII wieku na cześć cesarza Józefa II). Żydzi nie mogli swobodnie opuszczać terenu getta, lecz z czasem wybudowali sobie synagogi (jedną na każde dziesięć domów), założyli szkoły, zorganizowali targowiska. Ciasna zabudowa i niełaskawość otoczenia z pogromami ludności żydowskiej na czele, nie czyniły ich życia lekkim, łatwym i przyjemnym. W XV wieku zlikwidowano cmentarz żydowski poza granicami getta, więc na Josefovie musiał powstać nowy (czyli ten, który dzisiaj nazywamy starym). W XVI wieku z Królestwa Czeskiego masowo usuwano żydów, nakazując im emigrację, jednak żydzi nie tylko się uchowali, ale jeszcze doszło do rozkwitu gospodarczego i kulturalnego ich społeczności, co określano mianem złotego wieku. Stało się tak "po znajomości", czyli dzięki burmistrzowi żydowskiemu Maiselowi, który był jednocześnie ministrem finansów ówcześnie panującego w Czechach cesarza Rudolfa II. W XVIII wieku cesarzowa Maria Teresa wygnała żydów z Pragi, później jednak pozwolono im na powrót. Imperator Franciszek II nadał im przywileje i pozwolił zamieszkać poza obrębem getta. Cmentarz na Josefovie przestał być wtedy użytkowany i rozpoczął swą drogę ku peletonowi najznamienitszych zabytków Pragi. W połowie XIX wieku, podczas Wiosny Ludów, żydzi otrzymali od Czechów prawa obywatelskie. Jednak pod koniec tego stulecia władze Pragi postanowiły unowocześnić miasto, wyburzając większość zabudowań dzielnicy żydowskiej, by zlikwidować niehigieniczne, cuchnące uliczki pozbawione kanalizacji. Pozostały tylko synagogi i stary (dawniej zwany nowym) żydowski cmentarz. Do II Wojny Światowej niemieckojęzyczni żydzi prascy asymilowali się z pozostałą ludnością miasta i mieli się całkiem dobrze, lecz po 1939 roku nastały bardzo smutne czasy. Zarządzenie Hitlera nakazywało żydom nosić emblematy w postaci gwiazdy Dawida, zakazywało wykonywania niektórych zawodów (zwłaszcza tych intratnych) i coraz mocniej ograniczało ich prawa, a potem zaczęło się wywożenie tysięcy "podludzi" do obozów masowej zagłady. Wtedy praktycznie przestała istnieć praska społeczność żydowska. Pozostałych po niej świątyń, domów i cmentarza Hitler jednak nie zniszczył, gdyż postanowił urządzić w Pradze Muzeum Wymarłej Rasy, które miało ukazywać żydów jako rasę zdegenerowaną i podstępnego wroga III Rzeszy. Tak ostał się stary cmentarz - temat tego postu. 


Po wojnie stalinizm dołożył swoje, prascy żydzi wyemigrowali do Izraela i USA, w mieście pozostało ich może 1000. Ale synagogi i cmentarz przetrwały. Dziś trzeba stać w długiej kolejce i zainwestować kilkaset koron (od 60 do 90 zł) w bilety wstępu i pozwolenia na robienie zdjęć, by móc zwiedzić kilka muzeów i cmentarz. Jeśli ktoś nie jest osobiście związany z historią żydów praskich albo nie jest pasjonatem judaiców, decyzja o wydaniu takiej sumy na wstępy może być trudna. Nasza trójka w każdym razie, będąc podczas wakacji w Pradze, zdecydowała się zobaczyć tylko bogato zdobione wnętrze Synagogi Hiszpańskiej, inspirowane pałacami Alhambry, oraz cmentarz. Do synagogi kupiliśmy osobne bilety (też nietanie, ale warto ją zobaczyć), a cmentarz obejrzeliśmy... przez dziurę w murze. 


Układając z pomocą internetu plan wizyty w Pradze natknęłam się na radę, by zrezygnować z kupowania drogiego biletu na cmentarz (300 koron plus dodatkowe 50 za permit fotograficzny, razem 60 zł), bo wizyta tam nie jest warta swej ceny. Po wejściu na cmentarz trzeba iść wzdłuż sznurka wyznaczającego ścieżkę do kilku wybranych nagrobków, z których ten najcenniejszy, bo najstarszy (z 1439 roku) jest repliką. O bobrowaniu pomiędzy zatartymi macewami i dokonywaniu własnych odkryć nie ma mowy. Znacznie lepiej jest podejść pod zachodni mur cmentarza od strony ulicy i zajrzeć przez okienko w łuku zaryglowanej bramy. Tak też uczyniliśmy, nie mogąc się pogodzić z wędrowaniem "na przedszkolaka" po sznurku i na gwizdek. Ustaliliśmy, że w razie, gdybyśmy zaczęli omdlewać z zachwytu na widok tego, co za murem, kupimy bilety i pójdziemy między macewy. Wyjaśnię od razu, że tak się nie stało. 

Jeśli by ktoś chciał pójść w nasze ślady, podaję szczegóły: trzeba pójść ulicą Szeroką (jak "Shalom na Szerokiej"), minąć po prawej Synagogę Pinkasa i dojść do zaryglowanej bramy w zachodnim murze cmentarza (naprzeciwko Wydziału Sztuki Uniwersytetu Karola). Wizjer jest wystarczająco duży, być coś zobaczyć, można nawet od biedy zrobić zdjęcie, chociaż nie będzie to z pewnością arcydzieło kadrowania. Oto nasze fotki, pierwsza z perspektywy osoby niskiej, druga - wysokiej: 



Czy zobaczyliśmy coś nadzwyczaj pięknego albo skłaniającego do jeszcze nie przerabianych refleksji? Nie. Ot, stare, pochylone macewy z zatartymi inskrypcjami, wyglądające trochę jak rozchwiane zęby starca, niektóre wyszczerbione, inne pociemniałe, zżarte przez próchnicę. I postanowiliśmy na cmentarz nie wchodzić. Może i jest to jeden z 10 cmentarzy wciągniętych na listę "top ten in the world" przez National Geographic, ale nas na kolana nie rzucił. 

Według szacunków ludzi znających się na rzeczy na starym kirkucie w Pradze pochowano około 100 000 osób. Cmentarz był zbyt mały, by pomieścić aż tyle grobów, stosowano więc tzw. system nasypowy, zwożąc i nawarstwiając ziemię na te stare i zyskując w ten sposób przestrzeń na nowe. Dlatego na niewielkiej powierzchni znajduje się obecnie około 12 000 niebywale stłoczonych macew - tych, które się zachowały. Do ciekawszych obiektów należy tu renesansowy grób burmistrza Majzela, tumbowy nagrobek urodzonego w Poznaniu wielkiego rabina Loew ben Becalel, który według legendy stworzył Golema, mającego bronić żydów przed gojami, a także rząd XIV-wiecznych macew pochodzących z innego, jeszcze starszego kirkutu w Pradze. 

Wszystko to brzmi interesująco i na pewno można by dowiedzieć się ciekawych rzeczy od przewodnika oprowadzającego po kirkucie. Ale nie mając hopla na punkcie starych macew i kultury żydowskiej nie warto przepłacać. Na świecie jest wiele pięknych, starych cmentarzy żydowskich, po których można spacerować za darmo i do woli, oddając się zadumie i robiąc tyle fotek, ile zechce nasze widzimisię. Dlatego praski kirkut - chociaż taki sławny - można sobie z czystym sumieniem darować. Mam wrażenie, że bardziej owocna byłaby wizyta na nowym cmentarzu żydowskim, założonym w Pradze w XIX wieku i działającym do dziś zgodnie ze swym przeznaczeniem, bowiem można tam odwiedzić grób Franza Kafki. 

Obiektem, który w pewnym sensie należy do cmentarza na Josefovie jest neoromański Dom Przedpogrzebowy, zwany też Domem Obrzędowym. Stoi obok Synagogi Klausowej przy cmentarzu i bywa za nią mylnie brany. Mieści w sobie muzealne ekspozycje dotyczące żydowskich zwyczajów pogrzebowych i medycyny w getcie. Można tu zobaczyć unikalną macewę z drewna, jedną z zaledwie kilku zachowanych na terenie Europy. Dom powstał w początkach XX wieku i należał do Bractwa Pogrzebowego Chewra Kadisza, służąc jako kostnica i sala pogrzebowa. Wstęp do środka jest płatny (no oczywiście!), lecz w sezonie letnim przed wejściem stoi zniechęcająco długa kolejka, więc sobie odpuściliśmy. Złożymy tu wizytę kiedy indziej. 


Jako ciekawostkę mogę jeszcze podać cenę wizyty w toalecie obok Domu Obrzędowego. Jest to cena... zaporowa. Za stanie w długiej kolejce, a potem skorzystanie z bardzo przeciętnego przybytku trzeba zapłacić 2 euro. Pieniądze idą zapewne na remont cmentarza... 


©  Agata Anna Konopińska


ŹRÓDŁA:

- Bielawski K. "Praga": www.kirkuty.xip.pl

- Grygielska P. (2012) wpis "Josefov - praskie getto" na blogu: https://prawiewszystkoopradze.blogspot.com

- strona Żydowskiego Muzeum w Pradze: https://www.jewishmuseum.cz

sobota, 27 sierpnia 2016

Kaplica Kości w Mielniku


W czeskim Mielniku ponad zbiegiem Łaby i Wełtawy wznosi się strzelisty kościół Św. Piotra i Pawła. Późnogotycka świątynia, wybudowana w latach 1480-1520, kryła w podziemnej krypcie pod prezbiterium niewielkie ossuarium, działające od lat 30. XVI wieku aż do zlikwidowania przykościelnego cmentarza w wieku XVIII. A jaka jest funkcja ossuarium, zwanego po czesku "kostnicą"? To skład ludzkich kości, które z jakichś powodów nie mogą spoczywać na cmentarzu (zwykle dlatego, że cmentarz jest przeładowany, co w Europie miało miejsce często podczas długotrwałych wojen i epidemii). Post mówiący ogólnie o europejskich ossuariach można znaleźć TUTAJ.



Pierwotnie krypta była miejscem pochówku bogatych dam z doborowego towarzystwa, to znaczy "rejonowych" księżniczek czeskich i królowych rezydujących w Mielniku. Jednak wybuch epidemii dżumy wymusił ekshumację wszystkich zmarłych pogrzebanych na cmentarzu przy kościele, by można było grzebać mnożące się setki ofiar choroby. Szczątki ekshumowanych ludzi wrzucono do krypty i tak stała się ona lokalną "kostnicą".

W roku 1775 wraz z likwidacją przykościelnego cmentarza miano zlikwidować także i kostnicę w podziemiach kościoła. Jednak miejscowe władze nie zrobiły tego, woląc zachować kontrowersyjne dziedzictwo w takim stanie, w jakim się znajdowało. W roku 1787 z powodów higienicznych nakazano zlikwidować wszystkie ossuaria na terenie Czech. Kości miały być z nich dokładnie wybrane i zakopane w ziemi. Ale i tej dyrektywie oparli się lokalni decydenci. Okna krypty pod kościołem Św. Piotra i Pawła obłożono płytami nagrobnymi, a wejście do niej zamurowano na długie lata. W ten sposób kostnica została ukryta i uratowana. Otwierano ją na krótkie okresy w 1891-1892 przy okazji rekonstrukcji kościoła, a potem w drugiej dekadzie XX wieku, kiedy to czeski antropolog, profesor Matiegka, zapragnął ją zbadać. Profesor ów poświęcił kilka lat (1915-1919) na staranną dezynfekcję wszystkich znalezionych w krypcie kości. Dzięki wytrwałej pracy udało mu się ustalić, że cały zbiór to szczątki 15 000 osób. Uporządkowane i przeliczone kości profesor ułożył w stosy i ozdobił ornamentami z czaszek i piszczeli. Dlaczego to zrobił? Podobno był religijny, więc może podbudował swe dzieło szacunkiem dla ludzkich szczątków i wiarą w zmartwychwstanie. Na pewno wyraził swą estymę dla chrześcijańskich cnót, układając z kości symbole wiary, miłości i nadziei. Niektórzy podejrzewają, że miał "gotycką odchyłkę", a zabawa w puzzle z ludzkich kości dawała mu niezdrową satysfakcję. A jaki efekt uzyskał - najlepiej oceńcie sami. 

Do Mielnickiego ossuarium, nazywanego Kaplicą Kości, schodzi się po stromych, drewnianych schodach przypominających drabinę. Pierwszym etapem wycieczki jest zakup biletów w podziemnej kasie. Z biletem można przejść do ponurej, betonowej piwnicy o wielkości kortu do squasha, której podłogę wyłożono czarnym suknem. Szczątki szkieletów znajdują się na wyciągnięcie ręki, ułożone w pryzmy pod ścianami. 

Po lewej stronie od wejścia daje się odczytać napis z czaszek obróconych tak, by widoczna była zrekonstruowana potylica. Napis przemawia po łacinie: "Ecce mors" ("Oto śmierć"). 


Na sąsiedniej ścianie z czaszek ułożone jest serce - symbol miłości. 


Dalej - krzyż z czaszek jako symbol wiary oraz kotwica jako symbol nadziei. Są one częścią ołtarza kostnego, na którym zawieszono tablicę z napisem "Byliśmy tym, czym wy jesteście. Jesteśmy tym, czym wy będziecie." Ta maksyma jest, że użyję kolokwializmu, oklepana, widnieje bowiem na niezliczonych nagrobkach i w niemal wszystkich ossuariach i kaplicach śmierci na świecie. Jednak nie można jej odmówić wartości aksjomatycznej. Mówiąc krótko - 200% prawdy. 


Poniżej krzyża w warstwie kości zrobiono "okienko", żeby można było docenić grubość kostnego muru. Znalazłam też informację, że jest to tunel z kości nóg, obrazujący zmartwychwstanie Chrystusa. Hmmm... czy to przypadkiem nie nadinterpretacja? 

Na lewo od ołtarza umieszczono największą czaszkę jaką znaleziono w tym ossuarium, o obwodzie 58 cm (powiem tu nieskromnie, że wszyscy członkowie mojej najbliższej rodziny mają większe obwody czaszek, ja też). Obok spoczywają ku uciesze gawiedzi jeszcze inne osteologiczne anomalie. 

Warto wspomnieć jeszcze o dwóch efektach specjalnych. Pierwszy to "wielkie oczy", patrzące na odwiedzających tak sugestywnie, że krzyż zamarza. Są utworzone przez świetliki podsufitowe, wpuszczające do krypty trochę dziennego światła, którego promienie działają na człowieka jak gorejący wzrok. Nad świetlikami zawieszono czarne tablice, nieodparcie kojarzące się z tęczówkami. Całość dodaje wizycie w Kaplicy Kości nieco grozy. 


Drugi efekt specjalny to chyba efekt... wandalizmu. Jedną z czaszek ktoś oblał czerwoną farbą, która zakrzepła niczym krew. Według mnie ktoś tę farbę powinien usunąć, bo zabawa w horror jest tu nie na miejscu. 


Podsumowując, widziałam już w życiu niejedną tego typu kaplicę, więc na widok betonowych ścian i paskudnych świetlówek w mielnickiej krypcie poczułam niesmak. Czy pomieszczenia z, bądź co bądź, ludzkimi szczątkami wystawionymi na widok publiczny, nie można było otynkować i pomalować? I zawiesić jakiegoś przyzwoitego żyrandola albo zainstalować punktów świetlnych? Mielnicka krypta jest chyba najbrzydszym ossuarium na świecie. Może ktoś zechce to kiedyś zmienić... 

Na koniec pytanie zasadnicze z punktu widzenia turystyki. Czy warto poświęcić czas i pieniądze na wejście Kaplicy Kości? Cóż, to zależy, co kto lubi i co kto już widział wcześniej. Jest to jedno z większych ossuariów na terenie Czech i w ogóle Europy Środkowej, lecz jako atrakcja turystyczna pozostaje raczej nieznane, więc istnieje szansa pobycia tam sam na sam z kośćmi i własnymi myślami. To prawda, że do sławnego ossuarium w Kutnej Horze (post TUTAJ) mielnicka kaplica się nie umywa. Tym niemniej wszędzie tam, gdzie ktoś układa z kości ludzkich wzorki, drzemie jakaś groza i cisną się do głowy pytania odnośnie motywów podobnego działania. Dodam, że działania powtarzalnego, którego ślady zachowały się do dziś w niejednym przybytku tego typu. Ja w każdym razie bywam w ossuariach, ilekroć tylko mam okazję - przecież jestem tanatoturystką... 

Na pewno po przybyciu do Mielnika warto wdrapać się na skarpę kościelną dla widoku na mariaż Łaby z Wełtawą oraz zwiedzić szlachetnie stary kościół Św. Piotra i Pawła, a wraz z nim kryptę. A czy jechać tam specjalnie dla Kaplicy Czaszek? Uważam, że niekoniecznie. Chyba, że ktoś zbiera magnesy na lodówkę. Na miejscu się za nimi nie rozglądałam, ale rynek oferuje np. takie cacka: 


Ossuaarium można zwiedzać codziennie z wyjątkiem poniedziałków. Przewodnika nie ma, ale dla zwiedzających przygotowano nagranie audiowizualne. Krypta, jak i cały kościół zamykane są o 16:00, a w okolicy południa jest przerwa na lunch. 

©  Agata A. Konopińska
ŹRÓDŁA:
- Michaela Terkova (2017) Dark tourism – kostnice v České republice, praca magisterska. TUTAJ JĄ PRZECZYTASZ!
- Opracowanie "Veřejně přístupné kostnice v českých Zemich" (STĄD JE POBIERZESZ!)
- Dřevěne suvenyry (STRONA SKLEPU)

wtorek, 12 kwietnia 2016

Nepalskie pożegnanie zmarłych

Jak wygląda kremacja ludzkich zwłok po nepalsku, można przeczytać i obejrzeć TUTAJ. Ale w Nepalu pogrzeb - czyli spopielenie ciała - to nie koniec pożegnania zmarłej osoby. Przez kilka tygodni rodzina zmarłego towarzyszy jego duszy w drodze do odrodzenia na kolejnym etapie wędrówki. Dusza zaś mieszka w domu rodzinnym i potrzebuje czasu, by pojąć, iż ciało, w którym dotychczas mieszkała, przestało istnieć. Taką właściwość mają w każdym razie dusze Tamangów - półtoramilionowego ludu zamieszkującego wysokogórskie osady na północ od Katmandu. 


Tamangowie pochodzą z Tybetu i są wyznawcami buddyzmu tybetańskiego. Trudnią się głównie pasterstwem i uprawą zbóż, a w mniejszym stopniu rzemiosłem, wyrabiając wełnianą odzież i wyplatając kosze z bambusowej słomy. Mieszkają w kamiennych domach przykrytych gontem i są dosyć biedni. Ich społeczność podzielona jest na klany, zaś każdy klan to jednostka egzogamiczna (oznacza to zakaz zawierania małżeństw w jej obrębie; związki takie traktowane są jak kazirodztwo). 


Cztery tygodnie po pogrzebie w domu zmarłego organizowana jest wielka biesiada. Przybywają na nią goście z okolicznych wiosek oraz mnisi i szaman Tamangów - mistrzowie ceremonii. Naczynie z prochami spoczywa na domowym ołtarzu obok kukły symbolizującej ciało zmarłego. Kukła ma zwykle twarz z białego płótna, z namalowanymi czarnym flamastrem oczami, nosem i ustami. Ubrana jest w rzeczy zmarłego, np. koszulę czy czapkę. Nóg mieć nie musi, z nogami byłaby za wielka. 


Mnisi nakładają rytualne maski i rozkładają buddyjskie pisma, z których będą wybierane stosowne karty. Szaman dmie w róg zrobiony z wielkiej muszli i wzywa duszę zmarłego. Gdy dusza już jest na miejscu, wiąże się ją z kukłą i każe spojrzeć w zwierciadło, by zrozumiała, że już nie istnieje jej dotychczasowa cielesna powłoka, a jej mieszkaniem musi być na razie kukła. Zamiast odczytywania wersetów z Tybetańskiej Księgi Umarłych, mnisi pokazują duszy kolejne jej karty, co ma być nauką drogi ku jej następnemu wcieleniu. Karty ukazują - ku nauce i ku przestrodze - dobre i złe formy wcieleń, podkreślając, że uwolniona z ciała dusza jest zdana tylko na siebie samą i powinna iść prosto do celu. Na koniec szaman pali kukłę, co oznacza, iż dusza właśnie rozpoczęła swą wędrówkę. 

Mogłoby się wydawać, że pomiędzy mnichami a szamanem panuje stuprocentowa zgoda i harmonia, jednak postać szamana jest uważana przez duchownych za niepotrzebny dodatek, coś w rodzaju kaprysu Tamangów, na który jednakże dla dobra duszy zmarłego należy przystać. Tak więc "pogańskie" tradycje górskiego ludu są przez mądrych mnichów uszanowane, a dusza i tak otrzymuje od nich, to naprawdę otrzymać powinna. 

Dopiero po odprawieniu rytuału można zasiąść do poczęstunku. W zależności od stanu majątkowego rodziny jest on skromniejszy lub bardziej imponujący, ale zawsze ma charakter wielkiej biesiady, hojnie zakrapianej alkoholem (rakszi). Na takiej biesiadzie może zgromadzić się kilkaset osób (sic!), więc jedzenie gotuje się w ogromnych cynowych kotłach.


Potrawy są raczej proste i muszą być przygotowane bez soli, od jedzenia której trzeba się powstrzymać przez 3 dni od śmierci głównego bohatera ceremonii. Podstawą menu jest ryż, do którego przyrządza się rozmaite potrawki i sosy. Podaje się też rozmaite suche przekąski oraz ciasteczka. Ponieważ ucztuje zatrzęsienie ludzi, o domowym przyjęciu, ani o siedzeniu na krzesłach nie ma mowy. Przyjęcie odbywa się na dworze, a większość biesiadników siada po prostu na ziemi. 

  

Mnisi zostają obdarowani przez rodzinę zwyczajowymi talerzykami z suchym ryżem, bananami, główkami świeżych kwiatów (tradycja kocha pomarańczowe, gorzko pachnące aksamitki) oraz monetami, a niekiedy banknotami. Talerzyki są przygotowywane przez starszyznę wioski jako wyraz wdzięczności za włożony przez mnichów trud, którego główną składową bywa często podróż z dalekich dolin do odizolowanej, zawieszonej pod chmurami wioski. 


Czasem obchodom pogrzebowym towarzyszy licytacja rzeczy zmarłego. Rodzina pokazuje zgromadzonym kolejne przedmioty, a goście wykrzykują swoje ceny. Zwykle licytowane są meble, czasem ubrania, instrumenty muzyczne albo jakieś drobne przedmioty użytku codziennego. Pieniądze zebrane na licytacji zasilą budżet najbliższej rodziny zmarłego. 

W każdą rocznicę śmierci danej osoby organizowana jest biesiada podobna do wyżej opisanej. Biesiady te nie mają charakteru stypy, ich klimat to nie smutek, żal czy rozpacz. Ich celem jest podkreślenie, iż rodzina zmarłego nie jest sama, że ma wsparcie wielu krewnych, znajomych, sąsiadów i nawet oficjalnych osobistości, jednym słowem - całej lokalnej społeczności. A to przecież powód do radości, prawda? 

©  Agata A. Konopińska 

ŹRÓDŁA: 
- Skawiński P. (2017) Nepalskie pożegnania zmarłych (https://podroze.onet.pl/)
- Marchaina J. (2017) Tamang dead rites in Nepali village (www.insidehimalayas.com/
- Apollo M. (2014) Himalajskie osobliwe zwyczaje, rytuały i obrzędy a supermarket kultury. Episteme 24, 7-21. 
- Artykuł "Tamangowie" (www.himalaje.pl/)
- Artykuł " Wiszące trumny i plemienne zwyczaje pogrzebowe w Nepalu i Filipinach" (www.spidersweb.pl/)

sobota, 9 kwietnia 2016

Ganges, rzeka-cmentarz

"Kloaka", "największy rynsztok świata" - tak mówi się o Gangesie, świętej rzece Hindusów.



Z jednej strony Ganga Mai, czyli Matka Ganga (uważana za boginię), omywa swoimi falami ludzi biorących kąpiele oczyszczające z grzechów i zapewniające dobre życie w zdrowiu oraz szczęściu. Jest ich 2 miliony dziennie. Ganga pozwala mieszkańcom jej brzegów prać pościel i ubrania, pozwala kąpać bydło, pozwala też ludziom myć ciało i płukać usta dla zachowania higieny. Codziennie daje pielgrzymom skwapliwie nabieraną do butelek po napojach wodę, której tradycja przypisuje oczyszczającą i leczniczą moc. Zasila też komunalne ujęcia wody pitnej. Wzdłuż całego Gangesu w każdym miejscu, gdzie tylko było to możliwe, budowano ghaty - murowane nabrzeża w formie schodów, które służą Hindusom jako zejście do wody w celu odbycia rytualnych ablucji lub nad wodę np. do zrobienia prania czy napojenia zwierząt.

Z drugiej strony fale Matki Gangi niosą niedopalone (albo w ogóle nie skremowane) ludzkie zwłoki oraz małą i dużą padlinę. Do tej rzeki wrzucono rekordową ilość ludzkich szczątków, żadna inna rzeka wykorzystywana do pochówków nie może się pochwalić lepszym "wynikiem". Bydło kąpane w rzece załatwia w niej swoje potrzeby fizjologiczne. Środki piorące i mydła, których stężenie stopniowo wzrasta, płyną w kierunku ujścia. Jakby tego wszystkiego było mało, fabryki zrzucają do rzeki ścieki, nasycając wodę toksycznymi chemikaliami.

Ganges to potęga w sensie geograficznym i ekologicznym. Rzeka ma 2700 km długości i przepływa przez ponad 100 miast i tysiące wiosek, w których żyje 540 milionów ludzi. Dorzecze Gangesu to obszar o najwyższej gęstości zaludnienia na świecie. Delta Gangesu obejmuje 350 km wybrzeża Zatoki Bengalskiej i obszar 100 000 km2. Rocznie przez rzekę przetacza sie 470 miliardów m3 wody, co stanowi 1/4 wszystkich zasobów wody w Indiach. Ponad 400 milionów ludzi czerpie z Gangesu wodę. Co roku miliony Hindusów biorą w rzece rytualne kąpiele. Bogactwo gatunkowe ekosystemu, jakkolwiek mocno zagrożone, wciąż pozostaje niekwestionowane. W Gangesie żyje 275 gatunków ryb i wiele innych kręgowców, wśród których znajdują się gatunki unikalne, jak np. delfin gangesowy, rekin gangesowy, gawial gangesowy, żółw gangesowy z rodzaju Nilssonia, a także liczne słodkowodne mięczaki oraz krewetki i kraby, które nie występują nigdzie indziej na świecie. Do tego dochodzą dziesiątki gatunków grzybów, glonów i roślin wodnych oraz przybrzeżnych, bez których nie mogłyby istnieć zwierzęta.




Ilość ludzkich szczątków niesionych przez wody Gangesu sięga 200 ton. W zanieczyszczaniu nimi Gangesu prym wiedzie miasto Waranasi, w którym codziennie płoną na ghatach setki stosów. Wielu Hindusów przybywa tu, by umrzeć w świętym miejscu. Po skremowaniu zwłok na stosie popioły wraz z niedopalonymi resztkami wrzuca się do rzeki. Nie zawsze jednak odbywa się kremacja. Czasem do zwłok przywiązuje się kamień i wypłynąwszy łodzią z dala od brzegu, rzuca się je w fale. Standardowo nie kremuje się ciał kobiet w ciąży, małych dzieci, samobójców, świętych mędrców sadhu, osób chorych np. na trąd lub ukąszonych śmiertelnie przez węża, no i... LGBT :) Biedota też nie spopiela zmarłych, bo drewno na stos za dużo kosztuje (potrzeba go aż pół tony), a na własną rękę - to znaczy w naturze - nie można go zdobyć. Niestety, bywa, że sznur, którym przytroczono kamień do zwłok, pęka i rozdęte od wody i gazów gnilnych ciało wypływa na powierzchnię. Tam pożywiają się nim zwierzęta, głównie ptaki drapieżne. Zdarza się, że woda wyrzuci na brzeg rękę, nogę czy większy fragment rozkładającego się ciała. Wtedy schodzą się głodne czworonogi, najczęściej psy... Brzmi to makabrycznie, a także uderza w domniemaną uzdrawiającą moc wód Gangesu. Łatwo dojść do wniosku, że zawartość bakterii gnilnych w wodach rzeki jest wyższa niż powinna być.

Do tego należy dołożyć bakterie chorobotwórcze, które w formie przetrwalników mogą czekać poza ciałem gospodarza na sprzyjający moment, by dopaść następną ofiarę. Niejedna już epidemia tyfusu, czerwonki czy cholery wybuchła w nadbrzeżnych wioskach.

Kolejnym problemem są bakterie jelitowe Escherichia coli, obecne w odchodach większości ssaków z człowiekiem na czele, a więc także w spływających do Gangesu ściekach komunalnych (w zatrważającej ilości 1,3 miliarda litrów dziennie). W niektórych miejscach warstwa odchodów osadzonych na dnie rzeki ma głębokość kilku metrów - w czteromilionowym Kanpurze woda jest od nich tak gęsta, że nie sposób w niej pływać. Na kilku odcinkach woda z rzeki zawiera tak mało wody i tak dużo substancji stałych, że przepływ ulega znacznemu zmniejszeniu - rzeka zwalnia.



Podwyższona zawartość bakterii coli sprawia, iż woda z Gangesu nie nadaje się do picia, a jej spożycie grozi poważną infekcją i zgonem. Seria badań z 2009 roku wykazała, iż w wodach Gangesu zawartość bakterii coli jest przekroczona średnio 3000 razy. W świętym mieście Waranasi padł rekord globu: 1000 komórek bakterii kałowych w jednym mililitrze wody. 

Sprawa bakterii w Gangesie należy do tzw. ciekawostek przyrodniczych. Źródła Gangesu leżą w Himalajach, w jaskini otoczonej lodowcem, mniej więcej na wysokości 3400 m n.p.m. Rozpędzone wody zbiegając w doliny wypłukują, porywają i niosą ze sobą mnóstwo skalnych drobin zawierających duże ilości srebra, które działa bakteriobójczo (dawniej zastępowało antybiotyki, dziś wchodzi w skład środków odkażających). Poza tym górskie, "skaczące" po głazach rzeki są dobrze natlenione - w przypadku Gangesu natlenienie wody jest 25-krotnie wyższe niż średnia. Te specyficzne warunki przyspieszają, jak ogłosili naukowcy, tempo eliminacji "złych" bakterii z wód rzeki trzykrotnie. Czyli problem rozwiązany? Nie, nie jest wcale tak różowo: Hindusów przybywa i rzeka pomimo swych zdolności do samooczyszczenia mikrobiologicznego jest przeładowana bakteriami. A będzie coraz gorzej.


Przyczynkiem do wiszącej na włosku katastrofy ekologicznej Gangesu są także śmieci, których zatrzęsienie unosi się na wodzie oraz ścieki rolnicze. Z pól spływają ogromne ilości nawozów sztucznych i pestycydów (na czele z zakazanym od 30 lat rakotwórczym DDT), stwarzające zagrożenie dla flory i fauny tej rzeki, a także dla człowieka pijącego wodę i jedzącego zwierzęta złowione w Gangesie. Lecz w sensie "ekologicznym" najgorsze są fabryki i produkowane przez nie ścieki przemysłowe. Nad Gangesem w ponad 100 miastach pracują liczne garbarnie, papiernie i gorzelnie, plujące do rzeki toksycznymi ściekami, często niepoddanymi nawet jednemu etapowi oczyszczania. Codziennie do wody wpada 260 milionów litrów paskudztwa: kwasu solnego, acetonu, organicznych barwników, soli chromu i rtęci, arszeniku. To koktajl substancji niszczących skórę, nerki, wątrobę i mózg, rakotwórczych i zabójczych dla organizmów żyjących w rzece. Toksyny akumulują się w tkankach ryb i skorupiaków, odławianych i zjadanych przez ludzi. Rząd - a przynajmniej jego nieskorumpowana część - stara się z tym walczyć, lecz sprytni przedsiębiorcy wiedzą jak ciąć koszty produkcji i jak bawić się z rządem w kotka i myszkę. Winne są tu pieniądze, a raczej ich brak. Za winowajcę numer jeden uchodzi Kanpur - miasto zajmujące obszar 1000 km2, w którym działa 350 garbarni, a także liczne zakłady przemysłowe o innym profilu. Kanpur ma sławę najbrudniejszego miasta świata.

Degradacja ekosystemu, jakim jest Ganges, postępuje w zastraszającym tempie. W ciągu ostatniego ćwierćwiecza liczba gatunków zwierząt zamieszkujących rzekę zmalała o 30%. Wiele wciąż się utrzymujących gatunków ma status zagrożonych wyginięciem. Media propagują też sensacyjne opowiastki, trudno powiedzieć, czy rzetelnie udokumentowane, czy też sfabrykowane, podporządkowane celom politycznym i nie mające nic wspólnego z rzeczywistością. Jedna z brytyjskich stacji telewizyjnych ogłosiła, iż w Gangesie znaleziono ponad 70-kilogramowego i prawie dwumetrowego suma odżywiającego się ludzkim mięsem. Ale jeżeli tego typu historyjki są prawdziwe, oznacza to, iż życie w Gangesie pod wpływem zanieczyszczeń chemicznych dość szybko ewoluuje. Mikroewolucja rodzi jego nowe, dziwaczne (a nawet w pewnym sensie potworne) formy.

Kolejną komplikacją jest powolne wysychanie Gangesu. Wody rzeki są doprowadzane do obszarów rolniczych, zasilają pola uprawne. Tymczasem lodowce kurczą się w ocieplającym się klimacie, więc ich wydajność w produkcji wody maleje. Wody wylanej z Gangesu na pola wkrótce nie będzie czym uzupełnić. Jeżeli zaś z roku na rok jest jej mniej, to zagęszczenie szczątków ludzi i zwierząt musi wzrastać, podobnie jak miano bakterii i stężenie trujących chemikaliów. Lepiej sobie nie próbować wyobrazić, jak mogłoby się przedstawiać koryto wyschniętego Gangesu...

Indyjskie organizacje ekologiczne krzyczą, ale ich protesty nie mają siły przebicia. Organizacje społeczne uświadamiają ludziom, że Ganges - jakkolwiek święty by nie był - stanowi w tej chwili zagrożenie dla zdrowia, a nawet życia pielgrzymów oraz mieszkańców przybrzeżnych osad. Jednak Gangesem rządzi wielki biznes. Głosy tzw. "ekologów" są wyciszane. Beneficjenci biznesu przeszkadzają narodowi w osiągnięciu stopnia świadomości właściwego nacjom cywilizowanym. Kilku świadomych rzeczy Hindusów w ramach protestu przeciw bagatelizowaniu zbliżającej się wielkimi krokami katastrofy ekologicznej Gangesu urządziło głodówkę. Największego rozgłosu w mediach nabrała głodówka z 2018 roku G. D. Agrawala, 80-letniego inżyniera środowiska i religijnego guru, w wyniku której eko-bojownik zmarł.


Czasami na światło dzienne wypływają interesujące pomysły na ratowanie Gangesu. Jednym z nich jest wpuszczenie do rzeki mięsożernych żółwi, hodowanych na farmie żółwi w Sarnath niedaleko Waranasi. Żółwie te, należące do gatunku o nazwie skrytonóg indyjski (Lissemys punctata), żyły niegdyś w Gangesie, lecz zostały wybite dla ich jadalnego mięsa. Wpuszczone do wody, powinny oczyścić rzekę z nadmiaru ludzkich szczątków. Tak się jednak nie stało, prawdopodobnie dlatego, że ludzie zaczęli je (żółwie, nie szczątki) odławiać i zjadać. Koszt hodowli ponad 40 tysięcy zwierząt poszedł na marne.

I tak krok po kroku dokonuje się upadek świętej rzeki Hindusów, utożsamianej z kulturą ich kraju i tradycjami narodu. Przyczyniają się do niego po trochu: religia, obyczaje, bieda, biurokracja, niedostateczne zaangażowanie rządu, nieświadomość ludzi pochodząca z braku wykształcenia. Ludzie nieświadomi mają ciasne horyzonty, zaspokajają swoje najprostsze potrzeby, głównie biologiczne, nie myśląc o losach planety czy nawet lokalnego środowiska. Życzmy więc Hindusom prosperity, mądrości, elastyczności myślenia i szerokich horyzontów, dzięki którym, być może, uratują ważny filar swojej kultury i wielki ekosystem, mający wpływ na przyrodę jako całość.

Na koniec mam coś dla spragnionych horroru i dla niedowiarków:
- MAKABRYCZNE, KOSZMARNE, DRASTYCZNE ZDJĘCIA NIE DLA WRAŻLIWYCH w artykule: varanasi-najbardziej-oblakane-miasto-swiata
- MAKABRYCZNY FILMIK: zwloki-nad-gangesem


©  Agata Anna Konopińska

ŹRÓDŁA:

Mam spisane, w razie potrzeby podam :)


poniedziałek, 14 marca 2016

Indie - na kremacyjnych ghatach Waranasi


O hinduistycznym pogrzebie z kremacją na stosie ciałopalnym pisałam już w poście pt. "Nepal - kremacja pod gołym niebem" (TUTAJ). W Indiach ceremonia przebiega podobnie, dlatego opis będzie krótszy i trochę uwagi poświęcę tutaj słynnemu na cały świat, niezwykle ważnemu dla hinduistów miastu - Waranasi. Waranasi leży w północnych Indiach na Nizinie Gangesu. Przepływa przez nie najświętsza rzeka Ganga, powszechnie znana jako Ganges. Waranasi bywa określane jako "święte miasto", "miasto boga Śiwy", "miasto śmierci", "miasto obłędu", "miasto brudu" czy "kwintesencja Indii". Byłam tam w lutym 2016 roku i mogę powiedzieć, że w każdym z tych imion tkwi cząstka prawdy.



Waranasi to miasto istniejące prawdopodobnie od 3000 lat, zgodnie z legendą założone przez samego Śiwę, boga ponad tysiąca imion, w hinduizmie zajmującego miejsce na "podium bogów" obok Wisznu i Brahmy. Waranasi jest kolorowe, głośne, ciasne i duszne. Z jednej strony pełne życia, z drugiej - pełne śmierci. Nigdzie tak jak tu nie czuje się, że śmierć jest po prostu cząstką życia. Miasto przyjmuje codziennie pielgrzymów z całego kraju i turystów z całego świata. Hindusi przybywają do Waranasi, by pomedytować i zmyć z siebie grzechy, by odzyskać nadwątlone siły, albo połączyć ze świętą Gangą swoich zmarłych bliskich.




W starej części Waranasi na nabrzeżu panuje ciasnota, ubóstwo i brud, lecz wraz z kolorowo odzianymi ludźmi, wraz ich wiarą i kulturą, tworzą one niepowtarzalny klimat. Znalazłszy się w gąszczu niebywale wąskich i zaśmieconych uliczek, szokująco małych dziupli mieszkalnych, pomiędzy stosami drewna do kremacji, wśród ulicznych sprzedawców kwiatów pogrzebowych, pośród barów, świątyń i kapliczek, no i oczywiście chudych, wszędzie pozostawiających cuchnące "placki" krów - człowiek nie ma wątpliwości, że warto było tu przyjechać. Tu powietrze, przesiąknięte fetorem krowich odchodów i pomyj, skażone dymami kremacyjnymi, jest po prostu święte i w jakiś dziwny, metafizyczny sposób czyste. Kto wie, może bezdomni śpiący na ławkach i pod ścianami mają tu cudowne, uzdrawiające sny?







Najwięcej dzieje się na ghatach - schodzących do wody schodach, ciągnących się na kilka kilometrów wzdłuż brzegu Gangesu. Jest to miejsce odwiedzane przez tłumy hinduskich pielgrzymów pragnących pomedytować lub zażyć rytualnej kąpieli w świętej rzece, jak również przez rzesze turystów, który chcą zobaczyć "kawałek prawdziwych Indii". No i oczywiście miejsce kremacji ciał zmarłych - kremacji wyjątkowej. Albowiem aby osiągnąć mokszę, czyli uwolnienie duszy od męczącej podróży przez różne ciała (reinkarnacji), należy zostać spalonym nad Gangesem, moze niekoniecznie na samych ghatach, ale koniecznie u stop Matki Gangi w Waranasi.


Ganges to najświętsza rzeka Hindusów, Matka Ganga, którą kochają, i do której się modlą. To granica pomiędzy światem bogów a światem ludzi. To symbol całej historii, kultury i cywilizacji Indii. To szlak wędrówki cudownej wody oczyszczającej z grzechów i przybliżającej duszę do mokszy. To rzeka, która płynąc wciąż się zmienia, a jednocześnie jest stale taka sama, święta i ukochana.
  
Manikarnika Ghat jest najbardziej znanym odcinkiem nabrzeża, na którym pali się ciała zmarłych. Najstarsze zapisy, w których o nim wspomniano pochodzą z V wieku. Ghat ten znajduje się u stóp bardzo starej świątyni Baba Mashan Nath. Każdy Hindus pragnie z całego serca być po śmierci skremowanym właśnie tutaj. To tu, w Waranasi, ceremonia kremacji jest najbardziej święta. Dlatego wierni przybywają tak licznie ze swymi zmarłymi, albo po to, by pięknie umrzeć. Umierających rodziny zabierają w długą i męczącą podróż, by oddać ich ciała tej właśnie rzece, w tym właśnie miejscu. Na ghacie Manikarnika stosy płoną przez całą dobę, a w ciągu jednej doby kremacji poddaje się od stu do kilkuset ciał. 

źródło:   https://www.tripoto.com/trip/

Dotykanie zwłok jest nieczyste, więc kremacjami zajmują się "niedotykalni", przedstawiciele najniższej kasty, a dokładniej subkasty tzw. Domów, których zalicza się do ludów cygańskich. Członkowie rodziny przygotowują zwłoki do spalenia i niosą je na miejsce kremacji, lecz w czasie, gdy płonie stos, są jedynie naocznymi świadkami. Domowie wykonują całą "brudną robotę" przy zwłokach. Niektórzy piją alkohol, by nie czuć odoru rozkładających się zwłok. Oczywiście za opał i obsługę stosu należy im zapłacić, i to niemało: niedotykalni mają monopol na sprzedaż drewna i pracę przy paleniu zwłok, toteż korzystają z tego ile się da. Pewien niedotykalny "biznesmen" działający w latach 80-tych, niejaki Raja Dom zwany też lordem ghatów Waranasi, brał pieniądze nawet za gwarancję uwolnienia duszy zmarłego (podejrzewam, że chodziło o rytualne, obecne już częściowo zarzucone roztrzaskanie czaszki bambusowym kijem na stosie). Raja Dom żył w dostatku i był podobno najbogatszym człowiekiem w mieście, a z dziennikarzami, którzy niebacznie nie przynieśli mu godnego prezentu nie chciał w ogóle rozmawiać. Ale wróćmy do samej kremacji. Krewni otrzymują od niedotykalnych prochy (lub niedopalone szczątki) i mają za zadanie oddać je Matce Gandze. Potem zajmują się już tylko sobą, to znaczy w pierwszym rzędzie biorą oczyszczającą kąpiel w Gangesie, tym samym Gangesie, do którego przed chwila wrzucili szczątki swego krewnego. 

Pierwszym etapem ceremonii pogrzebowej jest zanurzenie zwłok w Gangesie. Zazwyczaj kładzie się je na płyciźnie przy brzegu, nie zdejmując z drabinkowych noszy, na których przyniesiono je na ghat. Zmarły leży w wodzie zaledwie minutę, może dwie. Ale to wystarczy, by Matka Ganga zmyła jego grzechy i dała mu swe błogosławieństwo. Czasem ciało układane jest na schodach blisko Gangesu. Wówczas koniecznie trzeba polać wodą z rzeki usta, żeby zmarły "napił się" świętej wody. 


źródło: https://cohn17.com/2011/

Ciało zostaje ułożone na stosie. Osoby "obsługujące" zmarłego oblewają stos naftą albo obrzucają go białymi, mazistymi grudkami ghee (klarowanego masła), tłuszczu do smażenia będącego w powszechnym użyciu w indyjskiej kuchni. Masło robi się z mleka, a mleko pochodzi od świętych krów, tak więc nie ma w tym ani krzty braku szacunku dla zmarłego, a wręcz przeciwnie, jest to dla niego honor. Chodzi jednak przede wszystkim o względy praktyczne: dzięki ghee ciało spala się szybciej, więc wystarczy mniejsza porcja drewna. Na ciało sypie się też sproszkowane drewno sandałowe i przyprawy korzenne, co ma stłumić nieprzyjemny zapach bijący od trawionych przez ogień tkanek. Do ust zmarłego wkłada się specjalny, łatwopalny wkład - głowa ma palić się nie tylko z zewnątrz, lecz także od środka.

Stos roznieca się świętym ogniem chitta, który płonie nieprzerwanie od ponad 2000 lat. A gdzie? Przed świątynią, w czymś w rodzaju... zrujnowanej, rozpadającej się budki. Mistrz ceremonii, czyli z reguły opłacony "niedotykalny", musi pójść tam z pochodnią, by zaczerpnąć chitty.  

Gdy przywalone polanami ciało płonie, wszyscy milczą. Stos należy od czasu do czasu przegarnąć i nie ma niczego zdrożnego w tym, że podczas wykonywania tej czynności zebranym ukazują się zwęglone zwłoki. Widok nie jest przyjemny, lecz nikogo nie razi, taka jest natura śmierci. Żeby ciało spaliło się jak najszybciej, do ognia dokłada się wciąż nowe szczapy i wąskie bloczki wysuszonego, krowiego łajna. Łajno pochodzi od świętych krów i doskonale się pali.

A co, gdy ciało już spłonie, ogień przygaśnie? Kiedy popioły ostygną, zbiera się je do naczynia i wypływa wynajętą łódką na fale Gangesu, by je wsypać do wody. Zanim zostaną wysypane, niedotykalni przeszukują je pod kątem złotych zębów, które zachowują dla siebie jako opłatę za pogrzeb.


źródło:   https://yourstory.com/2015/

Dosyć często zdarza się, że spopieli się wszystko oprócz kości klatki piersiowej zwanej mostkiem. Wówczas najstarszy syn zmarłego otrzymuje ów mostek wraz z przywilejem wrzucenia go do rzeki. Jeżeli zaś ciało się nie dopaliło, ale nie ma już czym podtrzymywać ognia, stos zalewa się mocnym strumieniem wody ze szlaucha. Resztki ciała zbiera się i wrzuca do rzeki. Robią to oczywiście niedotykalni.   



Czy ja to wszystko widziałam? Otóż nie. Widziałam niewiele. Waranasi to nie Paśupatinath w Nepalu. Tu nie należy się zbliżać, gapić, ani - broń Boże! - fotografować stosów, nawet z daleka. Podobno można zapłacić "szefowi" za prawo do wejścia między stosy i robienia zdjęć czy filmowania, kosztuje to 5-6 tysięcy rupii (300-350 zł) za godzinę. Ale co to za "szef"? Jak go znaleźć? I czy na pewno chciałabym wejść między stosy? Otóż nie, nie chciałabym. Czułabym się jak intruz, jak ktoś, kto narusza czyjąś świętość, łamie tabu, wygłupia się na pogrzebie. Wystarczyłoby mi złapanie kilku kadrów z oddali.




Tak więc Ghat Manikarnika obserwowałam wyłącznie z kołyszącej się na wodach Gangesu łodzi turystycznej. Za pierwszym razem oglądałam go wieczorem - i wtedy płonęło wiele stosów, a za drugim o poranku - i wtedy niewiele się działo. Ukradkiem zrobiłam jakieś zdjęcia, ale w większości nie wyszły, a te, które można było uznać za trofeum, także nie były nadzwyczajne. Cóż, widocznie tak miało być...  


Jak wygląda ten ghat? Trochę jak śmietnisko, trochę jak tartak. Błękitnawy dym unosi się znad dogasających stosów kremacyjnych, miesza się z wieczorną (albo poranną) mgiełką, rozmywa kształty, lecz nie skrywa widoku. W oczy rzuca się brud i bałagan. Niemal każdy kawałek przestrzeni między zabudowaniami wypełniają wysokie pryzmy drewna. Należą do mieszkających tu handlarzy. Kogo na nie stać, ten kupi i będzie miał czym palić pod zwłokami.







Na ziemi gasną kolory porzuconych, więdnących kwiatów. I jarzą się kolory szmat, wstążek, zużytych całunów. Walają się wyłamane z murów cegły, podarte reklamówki, resztki bambusowych noszy i skorupy naczyń do czerpania wody. Śmieci zalegają wszędzie, zsuwają się do świętej rzeki. Przykro na to patrzeć. Nie, nie przykro... To jest wręcz przerażające. To jakiś obłęd.




Pomiędzy odpadkami błąkają się wychudzone krowy, wyjadają źdźbła słomy i kwiaty, podnoszą ogony i defekują, ale to nie obraza, są przecież święte. Równie chude psy unoszą tylna nogę i sikają gdzie popadnie, a potem poszukują czegoś nadającego się na posiłek. Tyle, że psy są mięsożercami, więc co mogą zjeść? Strach pomyśleć. Ech, Indie...


Ale są rzeczy jeszcze gorsze niż żegnanie zmarłych w brudzie, smrodzie i bałaganie. Biednych Hindusów (zwłaszcza tych, którzy wydali już sporo na przybycie do Waranasi z daleka) nie stać na kupno drewna. Ich zmarli trafiają do Gangesu bez kremacji. Rodzina wypływa łodzią na wody świętej rzeki i wrzuca do niej ciało, nierzadko już w stanie rozkładu, owinięte w całun i obciążone kamieniami. Tak samo zresztą oddaje się rzece zwłoki dzieci, kobiet w ciąży, trędowatych, ukąszonych przez kobrę i mędrców sadhu - bo oni są albo niewinni z natury, albo już odkupili cierpieniem swe winy, albo noszą w sobie nowe życie, albo też mogą zmartwychwstać. Tak więc ich ogień nie musi oczyszczać.

Jeszcze bardziej makabryczne jest nadpalanie zwłok i wrzucanie ich do wody w stanie częściowego zwęglenia lub tylko niewielkiego "podsmażenia". Tak dzieje się wtedy, kiedy rodziny nie stać na odpowiednią ilość drewna, lecz kremacja odbywa się przynajmniej symbolicznie. Ciało może zostać nadpalone tylko z wierzchu i zachować w pełni ludzką postać. Praktycznie spaleniu ulega tylko całun, a skóra zmarłego pokrywa się bąblami i osmaleniami. Czasem stos pali się przez jakiś czas, podsycany czym się da, suchymi liśćmi, papierami, szmatami, nawet resztkami jedzenia. Wówczas zwłoki nadpalają się mocniej i ulegają zniekształceniu. A jeśli stos płonie trochę dłużej, ulegają fragmentacji. W tym stanie trafiają do Gangesu.   

Jak znoszą to ludzie? Godzą się z tym. Świadomość, że w Gangesie pływają rozkładające się trupy nie przeszkadza im w robieniu w rzece prania, w braniu rytualnych kąpieli, myciu zębów czy nawet piciu wody prosto z rzeki. Odmęty Gangesu działają magnetycznie i mistycznie każdego Hindusa. Woda z trupami czy bez oczyści zarówno z grzechów już zgromadzonych na osobistym koncie, jak też przyszłych, jeszcze niedokonanych.



A jak znosi to Ganges, bądź co bądź ekosystem? O tym można poczytać w innym poście (TUTAJ).

Na zakończenie powiem tylko, że w porównaniu z kremacjami w Waranasi nad Gangesem, kremacje nad Bagmati w Nepalu (które wydawały mi się nieco kontrowersyjne w swej formie, to znaczy, mówiąc krótko, niechlujne i odrobinę niemoralne) muszę teraz ocenić pozytywnie. Kremacje w nepalskiej świątyni Paśupatinath odbywają się w znacznie czystszym otoczeniu, płonące zwłoki są znacznie lepiej ukryte przed oczami świadków, a kudłate małpy wyławiające z rzeki misy ofiarne są znacznie bardziej sympatyczne niż żerujące na kremacyjnym pobojowisku kościste psy i krowy. W Nepalu niedotykalni nie panoszą się tak jak w Waranasi, nie mszczą na rodzinie zmarłego, która nie mogła pokryć wyznaczonych przez nich kosztów kremacji w całości. A zemsta jest okrutna: część drewna zostaje wycofana ze stosu i zwłoki się nie spalają do końca. Co jeszcze? Ostatni fakt. W Nepalu, w odróżnieniu od Waranasi, wolno robić zdjęcia. Jasne staje się zatem, że hinduizm "nie wszędy jednaki"...

©  Agata A. Konopińska

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

WYBRANE ZASOBY INTERNETOWE NA TEMAT WARANASI I KREMACJI PO HINDUSKU:

➤ Wpis z bloga Byle-Na-Chwile "Waranasi - święte miasto śmierci" (2016). http://byle-na-chwile.pl/
➤ Artykuł z portalu 4everMoments, Jo Gasieniec "Zrozumieć Waranasi" (2015). http://4evermoments.com/
➤Fotoreportaż, Michael Huniewicz (DUŻO FOTEK, ALE UWAGA WRAŻLIWI!) "When funeral Fires Forever Burn (...)" (2015). http://www.dailymail.co.uk/news/article-3248208
➤ Artykuł, Sanjay Austa, "Dom Raja: Untold Story of the Untouchable Keeper of Varanasi's Sacred Flame" (2015). https://yourstory.com/2015/04/dom-raja-of-varanasi/
➤ Artykuł z portalu wp.turystyka pt. "Przeżyć Indie - tu obok płonących zwłok toczy się życie" (2014). https://turystyka.wp.pl
➤ Wpis z bloga Miriam Risager (SPORO CIEKAWYCH FOTEK), "I see dead people - Varanasi, India" (2014). http://adventurousmiriam.com/varanasi-india/
➤ Artykuł, Jeffrey Hays (WIERZENIA I OBYCZAJE HINDUISTÓW) "Hindu funerals, cremation and Varanasi" (2011). http://factsanddetails.com/world/
➤ Film dokumentalny (WRAŻLIWI MOGĄ OGLĄDAĆ) "Manikarnika - The Burning Ghat of India". https://www.youtube.com/
➤ Film dokumentalny (DOSYĆ BEZPIECZNY) "Hindu Funeral, Cremation and Belief in Reincarnation". https://www.youtube.com/
➤ Film edukacyjny (MOMENTAMI DRASTYCZNE!) "Meditation on death". https://www.youtube.com
➤ Film dokumentalny (UWAGA, MARTWE CIAŁO!) "Preparation of the body before cremation in India". https://www.youtube.com/
➤ Film (UWAGA, MAKABRYCZNE OBRAZY!) "Varanasi 13 - Cremazioni Tratto da India Mistica e Misteriosa". https://www.youtube.com/