sobota, 21 grudnia 2019

Świecące obłoki śmierci


Tytuł tego wpisu brzmi romantycznie i tajemniczo, i to na pewno bardziej niż tytuł fabularyzowanego dokumentu "Obłoki śmierci - Bolimów 1915". Fizykom czy astronomom może się on kojarzyć ze śmiercią gwiazdy, po której zostaje mknący w przestrzeni kosmicznej świecący obłok - mgławica. Ale tu chodzi o zupełnie inne zjawisko, całkowicie ziemskie i... może prawdziwe, a może wymyślone dla sensacji? Jakiś czas temu rzucona na forum Gazeta.pl przez fale (a raczej... bałwany - hehehe) internetu, natknęłam się na pewien tekst, od którego dotarłam do artykułu Marzeny Żychowskiej z 2015 roku. Artykuł nosi tytuł "Tradycyjne cmentarze zagrażają żyjącym" i zasługuje na osobny post. Teraz jednak skupmy się na najbardziej lotnej części tekstu, czyli obłokach śmierci. Oto cytat: 

"Dodatkowym czynnikiem (...) było pojawienie się niezwykłego zjawiska świecących obłoków w Puszczy Niepołomickiej, a dokładniej na terenie zwanym Kozie Górki. Zjawisko to przyciągnęło uwagę nie tylko przypadkowych obserwatorów, ale także dziennikarzy radiowych i prasowych. Poświęcono temu również programy telewizyjne. Świecące obiekty wzbudziły wiele kontrowersji, gdyż zmieniały kształty, a także barwy począwszy od żółtej, czerwonej po kolor fioletowo-niebieski. Dodatkowo obłoki te poruszały się na wysokości jednego metra od ziemi oraz zbliżały i oddalały od ludzi. 
     Naukowcy wyjaśnili, że jest to zjawisko spalających się gazów, wydzielanych z ciał ofiar hitlerowskich egzekucji z lat 1942-1943. Łącznie zabito tam 1700 ludzi różnej narodowości. Obecnie w miejscu masowego grobu stoją dwa pomniki upamiętniające to tragiczne wydarzenie. 
   W przypadku masowych grobów ważnym faktem jest sposób grzebania zwłok. Najczęściej zmarli w takich okolicznościach byli chowani bez trumien, niezbyt głęboko, w piaszczystym podłożu, dającym się łatwo rozkopać. Są to więc warunki sprzyjające rozkładowi zwłok i ułatwiające przenikanie związków organicznych do środowiska. W dodatku negatywne oddziaływanie na środowisko potęguje duża ilość ciał pochowanych w jednym miejscu i czasie oraz występowanie w glebie związków metali, które pochodzą z naboi użytych do rozstrzelania ludzi. Związki metali przyspieszają rozkład zwłok i powodują szybsze przenikanie pierwiastków z ciała do środowiska. Z tymi metalami również łączy się fosfor, którego w ciele ludzkim jest ok. 1 kg. Znaczne ilości fosforu w miejscu masowego grobu po przedostaniu się do gleby w sprzyjających temu warunkach i po połączeniu się z wodorem zamieniają się w gaz. Kiedy taki gaz dostanie się do przypowierzchniowej warstwy atmosfery i wejdzie w reakcję z innymi związkami chemicznymi, również pochodzącymi ze zwłok ludzkich, następuje samozapłon. Z kolei jego konsekwencją jest spalanie gazów, które jest postrzegane przez człowieka jako świecący obłok. Ponadto w powietrzu występuje duża ilość fosforu w postaci gazowych związków fosforowodorowych, w szczególności tzw. fosforiaku. Jest to trujący gaz o rybim zapachu, wyczuwalny zmysłem ludzkiego powonienia." 


Fosforiak? Pierwsze słyszę... Rozpoczęłam więc studia chemiczno-historyczne i zmądrzałam, a teraz podzielę się z Wami swoją wiedzą. Zacznijmy od związku o wzorze PH3, czyli fosforowodoru - to właśnie nasz bohater, mający na drugie imię fosforiak. Pozbawiony domieszek gaz ten nie ma zapachu i jest silnie trujący (jego pochodne bywały stosowane jako broń chemiczna). Jest też łatwopalny - aczkolwiek temperatura samozapłonu wynosi 100°C. Gdy jest zanieczyszczony innymi związkami, np. difosfiną o wzorze P2H2, nabiera zapaszku psującej się ryby lub gnijącego czosnku i zapala się w temperaturze pokojowej. Tak więc duże ilości uwolnionego do gleby wapnia i fosforu pochodzącego ze szkieletów w masowych grobach są pierwszym krokiem w kierunku powstawania tych łatwopalnych gazów i wydzielania się na powierzchnię ich mieszaniny, która ulega samozapłonowi. 

Puszcza Niepołomicka przez całą II wojnę wrzała od walk partyzanckich. W jej lasach odbyło się wiele masowych egzekucji. Niemcy mordowali żołnierzy AK i Żydów. W Kozich Górkach pod Niepołomicami w sierpniu 1942 hitlerowcy rozstrzelali 700, a w grudniu 1943 dalszy 1000 osób żydowskiego pochodzenia "wyłuskanych" z południowej Polski. Ilość zakopanych w lesie zwłok musiała doprowadzić do produkcji dużych ilości fosforiaku. 

Kozie Górki pod Niepołomicami.
Pomnik wystawiony pomordowanym przez hitlerowców Żydom. 

Zjawisko świecących obłoków (noszącą naukową nazwę fenomenu ignis fatuus) dostrzegano w Kozich Górkach wielokrotnie. Na granicy lasu pojawiały się świetliste obłoki o średnicy około 30 cm, przybierając rozmaite kształty: sfer, cygar lub nieregularne. Pływały powoli tam i z powrotem na wysokości 1-2 metrów nad ziemią. Można je było zobaczyć zawsze gdy powietrze było wilgotne, nawet podczas deszczu - głównie w wiosenne i jesienne noce. Poświata płynęła z ich wnętrza, zmieniając barwy, ale najczęściej były złocisto-różowe. Kiedy obserwator zbliżał się do nich, odpływały i znikały wśród drzew (chyba, że był bardzo ostrożny i nie wywoływał ruchów powietrza). Obłoki nie przynosiły ciepła - były jak duchy. Wyobrażam sobie, jakiego stracha mieli świadkowie tego niezwykłego zjawiska! Proponowano różne wyjaśnienia: że są to chmary świecących owadów, zarodniki grzybów albo fosforyzujące bakterie, że to płonące wyziewy z ukrytych złóż gazu ziemnego, albo nietypowe ognie świętego Elma (czyli wyładowania elektryczne). 

Tak naprawdę fenomen ignis fatuus ludzkość poznała już dawno. Pierwsze zapisy o podobnym dziwolągu pochodzą z 1750 roku - zjawisko to otrzymało wówczas nazwę Jack'O'Lantern. Pisał o nim Szekspir, Newton i wielu innych. Obserwowano je w kilku miejscach świata, między innymi w Stanach Zjednoczonych i w Niemczech, zawsze nocą, o zmierzchu lub o świcie, zawsze nad bagnami, brzegami rzek albo cmentarzami. Świadkowie podawali różny czas świecenia tajemniczych obłoków: 10, 15 lub 90 sekund albo 15 minut. Ich średnica wynosiła zwykle około 10 cm, lecz zdarzały się też większe. Czasem się kurczyły, rozdzielały lub łączyły. Naukowcy podejrzewali bio- albo chemiluminescencją, większość jednak wskazywała na samozapłon gazów jako przyczynę dziwnego zjawiska. Chemicy proponowali różne składy samopalnych mieszanin gazów, które mogły powstawać spontanicznie w naturalnym środowisku. Wykonywali próby z ich samozapłonem i tłumaczyli występowanie różnych barw. Teraz wiemy, że byli bardzo blisko sedna. 

Masowe groby pod Niepołomicami wykopano w rejonie piaszczystych wydm o nazwie Kozie Górki. Rosnący wkoło las sosnowy z domieszką brzozy zakwaszał glebę, gdyż systematycznie rozkładały się na ziemi nowe partie sosnowych igieł i brzozowych liści. Podziemne wody spływały przez groby do jednego z dopływów Wisły, wypłukując z gliniastych partii gleby mnóstwo jonów - także pochodzących z rozkładu ciał i niszczenia pocisków użytych do rozstrzelania ofiar. Wiosną i jesienią poziom wód gruntowych wzrastał, a to powodowało nagromadzenie się różnych pierwiastków pod powierzchnią ziemi. Były to pierwiastki budulcowe ludzkiego ciała (wapń, fosfor, sód, potas, chlor, azot, siarka) oraz kadm i miedź pochodzące z amunicji. Opisany zespół pojawiających się okresowo warunków zapoczątkowywał powstawanie gazów, wśród których znajdowały się: wodór, alifatyczne węglowodory nasycone i nienasycone (w tym metan), siarkowodór i dwutlenek siarki, bromowodór i jodowodór, wreszcie - tak, zgadliście! - fosforowodór czyli fosforiak, a także difosfina. A gdy w powietrzu spotkały się wodór, fosforiak i difosfina, dochodziło do samozapłonu. 

Dlaczego świecące obłoki unosiły się na stałej wysokości nad ziemią? Gdy zapadał zmierzch i powietrze wysoko nad ziemią stygło, dochodziło do tzw. inwersji, podczas której cieplejsze - bo nasycone parą wodną uwolnioną z wilgotnej ziemi powietrze układało się w niższej warstwie niż to suchsze i zimniejsze. Obłoki płonących gazów ślizgały się po tej warstwie. Czyli wszystko się zgadza. Wygląda na to, że biologia i chemia "rozkminiły" problem i dowiodły, że tajemnicze świecące obłoki nie są fikcją dziennikarską. Co prawda jeszcze nie wszystko zostało wyjaśnione "co do atomu", ale z czasem na pewno nauka odpowie na wszystkie pytania. I wybaczcie, że tak Was nafaszerowałam wiedzą chemiczną (która może być Wam obca), ale wytłumaczenie jest proste: przedkładam chemię ponad historię :) 

Jeżeli kiedykolwiek uda się Wam ujrzeć na własne oczy ignis fatuus, nie myślcie od razu, że trafiliście na masowy grób. A w każdym razie niekoniecznie na ludzki grób, bo przyczyną zjawiska mogą być równie dobrze szczątki zwierząt albo jakieś chemikalia. Albo stare, śmierdzące bagna. 

©  Agata A. Konopińska

Źródła:
- J. Białek (2016) Wojenny dramat na uroczysku wśród drzew. W: https://dziennikpolski24.pl/
- J. Żychowski (2014) Conditions favouring the occurence of Ignis Fatuum phenomenon over a mass grave in Niepołomice (S Poland). Procedia - Social and Behavioral Sciences 120, 347 - 355.
- J. Żychowski (2008) Wpływ masowych grobów z I i II wojny światowej na środowisko przyrodnicze. Wydawnictwo Naukowe Kraków AP, Kraków 2008.


piątek, 20 grudnia 2019

Cmentarz-klejnot na Morawach

Na południowych Morawach, niedaleko Kromieryża, leży cicha, niepozorna wieś o nazwie Střilky. Zasadniczo nie warto do niej zbaczać - chyba, że ktoś jest zainteresowany perełką architektury cmentarnej, posadowioną na wzgórku w pobliżu kościoła. Perełką ową jest barokowy cmentarzyk, udostępniony do zwiedzania od 2008 roku, a od 2010 roku mianowany narodowym pomnikiem kultury Republiki Czeskiej. To unikat na skalę Europy: nigdzie indziej cmentarz z tego okresu nie zachował się w tak dobrym stanie, wraz z rzeźbami - dziełami XVIII-wiecznej sztuki.



Co mnie tam zaniosło? Trochę przypadek. Ostatnim etapem naszych rodzinnych europejskich wakacji 2018 były właśnie Morawy, zaś motyw przewodni w tej części wyprawy tworzyły jaskinie, winnice i kaplice czaszek. Na informację o cmentarzu w Střilkach (czy tak się to odmienia?) natknęłam się przypadkiem, układając plan szwendania się po Morawach. Sierpniowe upały spędzały nam sen z powiek i odbierały chęć do pieszych wycieczek, ale od czego jest samochód? No oczywiście, jest między innymi od tego, żeby pojechać nim na cmentarz w nikomu nie znanych, rozpalonych słońcem Střilkach. Bo nigdy jeszcze nie mieliśmy okazji przespacerować się po barokowym cmentarzu. 

Najlepszy widok na ów cmentarz, okolony charakterystycznym dla jego epoki murem, rozpościera się z góry, czyli z lotu drona. Nie byliśmy wówczas posiadaczami takiej zabawki, więc nie zamieszczę fotki własnej roboty. Jeżeli cztery koła poniosą mnie jeszcze kiedyś na Morawy, może uda mi się zrobić podobną... 


Historia małej nekropolii w Střilkach sięga I połowy XVIII wieku. Wieś należała wówczas do dóbr Antonina Petřvalskego z Petřvaldu. To on został "sponsorem" budowy cmentarza, która trwała od 1730 do 1743 roku. Pierwotnie zamierzał tylko zatrudnić rzeźbiarzy, by wzbogacili lokalny kościół w piękne posągi. Lecz wuj Antonina, który zapisał mu swój majątek, wyraził życzenie, by ten wybudował jeszcze przy kościele kaplicę grobową. I tak od rzemyczka do koniczka, powstał cały cmentarz, którego projektantem był prawdopodobnie architekt włoskiego pochodzenia Ignac Cirani von Bolleshaus z Kromieryża. 

Pod budowę przygotowano teren na łagodnym zboczu. Aby cmentarz znajdował się wyżej niż okolica, na stoku usypano wysoki taras ziemny. Pozwoliło to na skonstruowanie systemu odwadniającego i wentylującego miejsce pochówków, a to z kolei spowodowało, iż całkowity rozkład zwłok trwał zaledwie 7 lat. Przy takim "obrocie" można było chować następne pokolenia bez rozbudowy cmentarza. Zaleta to nie byle jaka, bowiem od wieków średnich Europa borykała się z przepełnieniem cmentarzy i problemem składowania wydobytych z ziemi ludzkich szczątków, które musiały ustępować miejsca nowym zwłokom. 

Założenie cmentarne przeistoczyło się w bogato zdobiony kompleks składający się z ozdobnego muru z podwójnymi schodami, kaplicy oraz 1856 m2 zmeliorowanej powierzchni grzebalnej. Poświęcenie cmentarnego gruntu odbyło się 12 maja 1743 roku. 



Największą atencją cieszy się dziś cmentarny mur na planie czworoboku z wyokrąglonymi i jakby wciśniętymi do środka rogami, ugarnirowany licznymi rzeźbami. Kamienny, masywny i widoczny z daleka, jest typowy dla baroku. Z uwagi na położenie cmentarza na pochyłości terenu, z przodu ma on wysokość 3 metrów, zaś po bokach i z tyłu ponad 3 razy tyle. Kamieniarz i rzeźbiarz posłużyli się piaskowcem, który co prawda nie jest tworzywem trwałym, lecz pozwolił przetrwać barokowej sztuce do dziś w całkiem niezłym stanie. Niestety, rzeźby, które możemy oglądać obecnie na cmentarzu, to tylko repliki. Część oryginałów o łącznej wartości miliona dwustu tysięcy koron została zrabowana, zanim cmentarz objęto opieką. To, co pozostało, trafiło w ręce restauratorów sztuki. Rzeźby są w większości dziełem Gottfrieda (albo Bohumira) Fritscha Morawskiego (1706-1750), który miał szczęście doskonalić warsztat pod okiem znanego wiedeńskiego artysty-rzeźbiarza George Rafaela Donnera. 

I tak na górnym podeście schodów przybyłych wita replika Anioła Śmierci pogrążonego w zadumie, nieobecnego duchem, nieomal bezwiednie podtrzymującego sporą urnę na prochy. To strażnik cmentarza. Podobne figury stoją przed kaplicą - te mają "etat" strażników grobów. 


Na szczycie muru umieszczono cztery pokryte reliefami kamienne wazy o symbolicznych nazwach Piekło, Niebo, Śmierć i Czyściec. Rzeźbiarz przedstawił na nich słynne sceny biblijne. Płaskorzeźby z Piekła są odwzorowaniem fresku Michała Anioła z Kaplicy Sykstyńskiej, zatytułowanego "Sąd Ostateczny". Po jednej stronie wazy łódź Charona spokojnie przewozi dobre dusze w zaświaty. Po drugiej - źle osądzeni spadają z krzykiem w otchłań. Niebo z kolei pęka w szwach od tłustych amorków. A śmierci nie trzeba przedstawiać. 




Na murze nie mogło też zabraknąć symboli cnót nadprzyrodzonych - Wiary, Nadziei i Miłości, ale nie chcę tu opisywać w detalach wszystkich rzeźb sztuka po sztuce (a jest ich w sumie około 30). Zdradzę tylko, że seria siedmiu grzechów głównych dostarczyła nam wiele radości. Wędrowaliśmy wzdłuż cmentarnego muru i nadawaliśmy personifikacjom owych grzechów własne tytuły, zaśmiewając się przy tym do rozpuku. Tu proszę: wybaczcie nam, wszyscy zgorszeni, bo nie był to wyraz lekceważenia śmierci ani spokoju pochowanych na cmentarzu ludzi, tylko raczej brak zrozumienia dla barokowych kanonów piękna, upstrzonych w dodatku porostami niczym liszajem. 




Pod kaplicą (która w sierpniu 2018 była w remoncie, więc nie udało nam się do niej zajrzeć) znajduje się przestronna krypta grobowa. Spoczywają tu w zakurzonych trumnach szczątki nielicznych przedstawicieli rodu Künburgów - właścicieli miejscowego zamku. Krypta, jak na krypty przystało, jest pomieszczeniem podziemnym, jednak dociera tu przez niewielkie okienka dzienne światło. To dlatego, że kaplica stoi na dziesięciometrowym nasypie. 


Na zakończenie jeszcze parę zdań o grobach ziemnych na cmentarzu w Střilkach. Pomyli się ten, kto będzie oczekiwał zabytkowych nagrobków i wyrytych na kamiennych płytach dat sprzed dwóch czy trzech stuleci. Wszystkie groby są dziećmi współczesności. Daty urodzin nieboszczyków mogą zahaczać o XIX wiek, ale daty zgonów to wiek XX i XXI. Zmarłych grzebie się tu niemal nieprzerwanie od XVIII wieku. Ciała szybko obracają się w proch dzięki mikroklimatowi, wytworzonemu przez system odwadniająco-napowietrzający. Pytanie tylko, gdzie podziewają się nagrobki poprzedników. 



Kilka lat temu oceniono, że pełna restauracja cmentarza wraz z kaplicą i jej wyposażeniem kosztowałaby około 10 milionów koron. Kolejne miliony pochłonęłoby odtworzenie ukradzionych posągów, które - jak ubolewa kustoszka cmentarza, pani Maria Skřítková - przepadły chyba na zawsze za granicą. Tymczasem skarb państwa skąpi funduszy. Niedawna wizyta ministra kultury w Střilkach przebiegała nader miło i interesująco, lecz nie przyniosła większych zmian (może poza tym, że ministerstwo dołożyło się trochę do remontu kaplicy). Na razie prace renowacyjne toczą się w tempie ślimaka. Priorytet mają sprawy techniczne, na przykład wymiana dachu kaplicy. Sztuka musi czekać. Gmina stara się, robi co może i płaci za co może. Pozyskiwanie pieniędzy z ruchu turystycznego niewiele daje. Barokową perełkę w Střilkach ogląda 2-3 tysiące ludzi rocznie, co przy symbolicznej cenie biletu nie daje nadziei. Ech - sic transit gloria mundi... 


"Perłowy" cmentarz w Střilkach można zwiedzać codziennie od kwietnia do października w godzinach 9:00-18:00. Jeśli ktoś chce wysłuchać opowieści przewodnika, musi kupić bilecik za parę koron. Wycieczki muszą zapłacić po 15 koron od osoby i 150 koron za wykład - o ile ceny te są jeszcze aktualne. Można zażyczyć sobie oprowadzania w języku angielskim, francuskim lub niemieckim. W małym kiosku można kupić pocztówki i ulotki.
©  Agata A. Konopińska

ŹRÓDŁA
- Blog Anny Ładuniuk (2018) post „Tanatoturystyka: Střílky, czyli barok na wiejskim cmentarzu”.
- Artykuł "Barokní hřbitov ve Střílkách": https://www.obecstrilky.cz/barokni-hrbitov-ve-strilkach
- Artykuł " Ukradené sochy jsou stále záhadou" (2014)
https://kromerizsky.denik.cz/zpravy_region/ukradene-sochy-jsou-stale-zahadou-20140924.html


niedziela, 1 września 2019

Boże, popraw pogodę! Ofiary z dzieci w prekolumbijskiej kulturze Chimu


Na północ od stolicy Peru, Limy, znajduje się urocze nadmorskie miasteczko Huanchaco, odkryte już dawno przez turystów z całego świata. Znajduje się tam jeden z dziewięciu Światowych Rezerwatów Surfingu, chroniących... fale, a tak naprawdę miejsca idealne do uprawiania windsurfingu, znane już w minionych epokach i stanowiące cząstkę nie tylko przyrody, ale także krajobrazu kulturowego. Powodów, by wakacje spędzić właśnie tam, nie brakuje. Stąd pochodzi znana na świecie potrawa z owoców morza - ceviche. W pobliżu miasteczka rozciągają się nadmorskie bagna i pasmo wydm doskonałych do uprawiania... narciarstwa piaskowego. Turyści mogą także odwiedzić pustynne, prekolumbijskie miasto Chan Chan, założone około 900 roku przez cywilizację Chimu i znajdujące się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Jest to największe miasto wszech Ameryk wybudowane w szlachetnie starym stylu adobe i drugie takie na świecie. Było stolicą państwa Chimu.

Chimu żyli na pustynnych terenach nad oceanem, wykorzystując rzeki niosące z Andów wodę i żyzne osady aluwialne, pozwalające na rozwój rolnictwa. Bliskość morza dała im szansę na uczynienie rybołówstwa jedną z podstaw ekonomii. Natura obdarzyła ich żyłką artystyczną, wyrabiali więc rozmaite przedmioty z metali szlachetnych i półszlachetnych oraz z muszli małży morskich zwanych "kolczastymi ostrygami". Uprawiali też garncarstwo. Okres szczytowego rozkwitu ich cywilizacji przypadał na lata 1200-1400.

Co do duchowości, ludzie Chimu byli wyznawcami kultu nie Słońca (jak Inkowie), a Księżyca. Księżyc był najpotężniejszym bogiem. Dwie gwiazdy w gwiazdozbiorze Pas Oriona uważali za emisariuszy Księżyca i oddawali im cześć. Modlili się też do Marsa, Ziemi, Słońca i - dość oryginalnie - do Morza. Konstelacja o nazwie Plejady miała według nich w swej pieczy ich plony. Aby Morze strzegło ich przed suszą i dawało ryby, składali mu ofiary z kukurydzianej mąki i ochry, czerwonej glinki. I nie tylko...

W 1997 roku na peruwiańskiej plaży w Punta Lobos podczas monitorowania terenu, na którym planowane było założenie kopalni, dokonano szokującego znaleziska archeologicznego. Było to około 200 szkieletów ludzi z opaskami na oczach, o związanych nogach i rękach, a także - co jasno dało sie odczytać ze szczątków - z poderżniętymi gardłami. Zginęli mniej więcej w 1350 roku i byli ofiarami jakiejś tajemniczej masakry. Nikt ich nie pogrzebał, ciała zostały porzucone w przypadkowych miejscach i pozach, a z czasem przykrył je piasek. Do dziś przetrwały nie tylko kości, ale jeszcze fragmenty tkanek miękkich w różnych stadiach rozkładu, tak więc niektóre szkielety były pokryte mięśniami, miały włosy i paznokcie. Co się tam stało? Naukowcy opracowali wersję wydarzeń związaną z podbojami i religią Chimu. W połowie XIV wieku Chimu, budując potęgę swego państwa (które ostatecznie zajęło 1000 km wybrzeża pomiędzy dzisiejszym Ekwadorem a Limą), dotarli na południe. Szczególnie cenną zdobyczą były dla nich tereny w dolinach rzek wpadających do oceanu, bowiem można było na nich żyć z rolnictwa i rybołówstwa. W miejscu, gdzie dzisiaj znajduje się peruwiańskie Punta Lobos, kiedyś istniała osada rybacka, zapewne nienajgorzej prosperująca. Chimu wzięli ją siłą, a uznawszy, że sukces odnieśli z pomocą Boga Morza, złożyli mu krwawą ofiarę dziękczynną z dwóch setek mężczyzn i chłopców żyjących w owej wiosce, prawdopodobnie rybaków. Wydaje się, że rytuał nakazywał przeciąć każdej ofierze gardło, przez nacięcie wbić nóż w okolicę obojczyka, wypruć serce i wypuścić krew.


Okoł0 20 lat później w Huanchaco, o którym pisałam na początku tego postu, w dzielnicy Huanchaquito znaleziono kolejne szkielety, tym razem ludzkie i zwierzęce. Właściciel sklepiku z pizzą zauważył na sąsiedniej, pustej działce wystające z ziemi ludzkie kości i sądząc, że to jakiś stary cmentarz wezwał archeologów. (Przepraszam za wtręt, ale tak napisano w National Geographic - ja bym raczej wezwała policję.) Znalezisko okazało się cenne, więc rozpoczęto szeroko zakrojony projekt poszukiwania dalszych szczątków na tym obszarze. Po kilku latach prac naliczono 140 szkieletów dzieci Chimu w wieku 6-15 lat oraz 200 szkieletów lam i alpak. Niektóre z dzieci pochowano z głowami pomalowanymi na czerwono glinką cynobrową albo owiniętymi dużą ilością bawełnianej tkaniny. Szkielety, zarówno ludzkie, jak i zwierzęce, miały nacięcia na mostkach i połamane żebra, co wskazywało na otwieranie klatki piersiowej i sugerowało rytuał ofiarny z wyrywaniem serca. W każdym razie na pewno nie był to zwyczajny, tradycyjny pochówek praktykowany przez Chimu. W Huanchaquito ciała układano w ziemnych dołkach na boku, z podkurczonymi nogami (normalnie powinny leżeć na plecach ze zgiętymi kolanami). Poza tym nie umieszczano przy nich glinianych naczyń, ani żadnych ozdób - co najwyżej martwe lamy. Badania genetyczne i antropologiczne ujawniły, że szkielety należały zarówno do chłopców, jak i dziewczynek, i że pochodziły z terenu całego imperium Chimu. Natomiast badania izotopowe wykazały, że te "ofiarne dożynki" miały miejsce około 1400-1450 roku. Zostały uznane za największą masakrę dzieci w historii świata, detronizując zamordowanie w XV wieku przez Azteków 42 dzieci w świątyni na terenie dzisiejszego Mexico City. Z kolei szczegółowe badania gleby wokół grobów w Huanchaquito ujawniły, że ciała chowano w okresie długotrwałego, ulewnego deszczu. Archeolodzy podejrzewają, że dzieci były ofiarami przebłagalnymi złożonymi Bogowi Morza, który gniewał się na Chimu, rażąc ich ziemie cyklonem El Nino, zalewającym i niszczącym w owym czasie peruwiańskie wybrzeże. Dowody na to na razie nie istnieją, lecz przypuszczenie ma sens. Klęska żywiołowa taka jak El Nino mogła mocno uderzyć w gospodarkę państwa Chimu, więc trzeba się było ratować.


Jednakże na tym się wykopaliska w Huanchaco nie skończyły. W 2019 roku (kilka dni temu - popatrzcie na datę postu) światem wstrząsnęła kolejna wieść związana z prekolumbijską cywilizacją Chimu. W dzielnicy Pampa la Cruz, również należącej do Huanchaco, odkopano najpierw 56, a w ciągu następnych miesięcy dużo więcej (w sumie 227) szkieletów zamordowanych dzieci. Każdy szkielet był zwrócony twarzą w stronę oceanu i tak jak w poprzednich przypadkach, niektóre z nich wciąż okrywała skóra, a na czaszkach widniały kosmyki włosów. Mostki i żebra były w znajomy sposób poprzecinane. Archeolodzy przypuszczają, że przynajmniej w części są to również ofiary przebłagalne związane z fenomenem El Nino. Na szczycie wzgórza na tym samym stanowisku znaleziono 9 szkieletów nieco innych niż pozostałe. W tym przypadku ciała dzieci składano do grobów ubrane w sukienki, z głowami pomalowanymi na czerwono glinką cynobrową, owiniętymi tkaniną i udekorowanymi kolorowymi piórkami papug i drewnianymi ornamentami. Uszkodzenia klatki piersiowej zastąpiły poważne uszkodzenia czaszki - a więc dzieci te zginęły przez roztrzaskanie głowy. Albo są to ślady jakiejś innej ceremonii, albo też grupka ofiar specjalnych. 


Masowe mordy - chociaż brzmi to smutno - zdarzają się od początku historii świata. Mają je na swoim koncie różne organizacje wyznaniowe, przywódcy polityczni i armie wielu państw, niekoniecznie akurat prowadzących wojny. Takie rzeczy dzieją się nawet we współczesnym świecie - weźmy chociażby Rzeź Ormian, Holokaust, czy "bombowe występy" Państwa Islamskiego. Rytuały religijne polegające na składaniu ofiar z ludzi również występowały w dziejach ludzkości. Połączenie jednego z drugim to istny horror, a mordowanie dzieci w ogóle nie mieści się w głowie współczesnego, cywilizowanego człowieka. Dlaczego Chimu to robili? 

O kulturze Chimu wiadomo niewiele, jako że nie zachowały się właściwie żadne zapisy, ani rysunki. Ich poprzednicy, Moche (zwani też "wczesnymi Chimu") składali swym bogom krwawe ofiary z jeńców wojennych, co wiadomo z zachowanych do dzisiaj fresków. Następcami Chimu byli z kolei Inkowie. W hiszpańskich źródłach z okresu konkwisty można natrafić na informacje o ofiarnych zabójstwach dzieci, praktykowanych przez Inków gdy król objął tron albo skonał, bądź po wzniesieniu jakiejś specjalnej budowli (np. świątyni). Co do samych Chimu - dotychczas nie było jasne, czy składali ofiary z ludzi. Dopiero odkrycia archeologiczne z Punta Lobos i Huanchaco dowiodły, że to robili, i to na dużą skalę. Powodów musimy się natomiast domyślać.

Badacze sądzą, że dzieci były największymi ofiarami, jakie Chimu mogli ponieść (lamy i alpaki też były bardzo cennymi, dużymi zwierzętami, dlatego stawały się ofiarami dla bogów). Co więcej, na ofiary wybierano dzieci zdrowe - tak zawyrokowano po dokładnym zbadaniu ich szczątków. Ceremonie składania ofiar z dzieci dotyczyły więc ważnych spraw i musiały przebiegać gładko. Aby dzieci się nie wyrywały, przed zamordowaniem prawdopodobnie podawano im fajkę dla odurzenia dymem, ewentualnie pojono napojem alkoholowym z kukurydzy. Zachowane w mule odciski stóp wskazują, że do miejsca ofiarnego szła procesja - czyli mordy miały charakter uroczysty. Ponieważ obok śladów stóp dorosłych dostrzeżono ślady stóp dzieci i zwierząt, uważa się, że dzieci umieszczano w grobach żywe. Brak robactwa w szczątkach to potwierdza. Po zabiciu dziecko owijano szczelnie tkaniną-całunem i układano w grobie - resztki tych całunów przetrwały 500 lat w całkiem dobrym stanie. Niedopełnianie zwykłego obrzędu pogrzebowego, który zawierał wkładanie do grobu ozdób i przedmiotów związanych z samym pogrzebem albo "przydatnych w nowym życiu" zmarłego, mógł powiększać znaczenie ofiary i dawać większą nadzieję na łaskę bogów.

Zdaniem ekspertów na peruwiańskim wybrzeżu odkryć takich jak w Huanchaco może być znacznie więcej. A ja sobie myślę, że te masowe, rytualne mordy dzieci przyczyniły się do upadku cywilizacji Chimu. Historycy mówią, że wykończyli ich Inkowie. W roku 1470 państwo Chimu już nie istniało. Mordy dzieci z Huanchaco datowane są na pierwszą połowę XV wieku - zatem wszystko się zgadza. Społeczeństwo Chimu się zestarzało, nie miał kto pracować, rozmnażać się, ani wojować, więc kiedy przyszli Inkowie z Cusco, Chimu nie podołali obronie i tak nadszedł ich koniec.

Zawsze powtarzam, że z religią nie należy przesadzać :)



© Agata A. Konopińska



PS. Dużo zdjęć (po trosze strasznych i ciekawych) znajdziecie w artykule z National Geographic czyli TUTAJ.

ŹRÓDŁA:
- Gabriel Prieto i inni (2019) A mass sacrifice of children and camelids at the Huanchaquito-Las Llamas site, Moche Valley, Peru. PLoS One 14(3): e0211691. https://www.ncbi.nlm.nih.gov/
- Kristin Romey (2019) "What made this ancient society sacrifice its own children?":
https://www.nationalgeographic.com/
- Abbie Cheeseman (2019) "Archaeologists discover site of largest ever child sacrifice in Peru." https://www.telegraph.co.uk/news/



piątek, 22 marca 2019

Lenin wiecznie żywy i rosyjska mafia

Rozpisywać się nie będę, bo nie chcę powielać tego, co powiedzieli na temat tak zwanej (nieprawidłowo) mumifikacji Lenina inni i co jest dostępne w Internecie. Znakomity artykuł Andrzeja Fedorowicza o zabalsamowaniu zwłok Lenina i współczesnym naśladownictwie owego aktu znajdziecie TUTAJ. Ciekawy artykuł na ten sam temat, napisany może zbyt pretensjonalnym, ale żartobliwym językiem, znajdziecie TUTAJ. Ode mnie macie jedynie zarys tej historii.


Towarzysz Lenin, żywoczerwona i pięcioramienna gwiazda radzieckiego reżimu, zszedł z tego świata w wieku 53 lat wskutek rozległego udaru niedokrwiennego. Stało się to w 1924 roku. Towarzysz Stalin natychmiast zarządził danie zwłokom „życia wiecznego” i wystawienie ich na widok publiczny jako relikwii dla komunistycznego narodu. Na drugi dzień po śmierci w nieczynny krwiobieg zmarłego wstrzyknięto 6 litrów mieszanki chemikaliów, które miały zakonserwować ciało. Niestety, mieszanka znalazła sobie ujście i podczas oficjalnego pożegnania bohatera (które odbyło się niecały tydzień później) zaczęła wyciekać. Wszczęto poszukiwanie speców, którzy zrealizowaliby pomysł Stalina z należytą starannością – a że króla nie może tknąć byle kto, trwało to długo, aż zwłoki naznaczył wyraźnie ząb czasu. W trakcie poszukiwań, w odpowiedzi na pomysł zamrożenia drogocennego ciała towarzysza L., przeprowadzono też serię badań nad zamrażaniem zwłok. Do tego celu użyto... innych zwłok (sic!). Wyniki były marne i tę metodę konserwacji skreślono. O tym jednak dostępne dla zwykłego śmiertelnika media się nie rozpisują, więc do szczegółowych informacji dotrzeć nie mogłam. 

W dwa miesiące po śmierci ze zzieleniałego i tracącego kształty ciała towarzysza Lenina wydłubano rozpływające się gałki oczne, wyskrobano gnijące narządy, a krew, limfę i wszelkie inne płyny ustrojowe spuszczono i zastąpiono roztworem gliceryny z octanem potasu. Tak przygotowane zwłoki zakonserwowano formaliną, jednak bez ich ponacinania płyn nie mógł wniknąć w głąb tkanek i konserwacja była tylko powierzchowna. Użyto więc kąpieli w alkoholu, a następnie w środkach dezynfekujących, uszczelniając na koniec gumą miejsca, przez które roztwory konserwujące mogłyby wyciec. W czasie, gdy martwy Lenin "dojrzewał do bycia mumią", zaczęto budować na Placu Czerwonym w Moskwie mauzoleum. 

W końcu nieboszczyka ułożono na brzuchatej poduszce w sarkofagu za pancerną szybą, by mogły go podziwiać miliony "wyznawców". W mauzoleum utrzymywano niską temperaturę i przyciemnione oświetlenie, żeby nie było zbyt dobrze widać rozkładu ciała, do którego zdążyło dojść wskutek zbyt długiego poszukiwania odpowiedniej techniki balsamowania, i który zachodzi powoli nadal... No właśnie! Natury nie da się tak łatwo oszukać. Zabalsamowane ciało Lenina pleśnieje, pojawiają się na nim ciemne plamy oraz fałdki zniekształcające rysy twarzy. Dlatego dwa razy w tygodniu Leninowi "poprawia się makijaż", zaś co półtora roku przenosi się go z sarkofagu do kąpieli w chemikaliach. Plamy na skórze wybiela się octem i perhydrolem. Pleśnie zabijane są wybielaczem, a bakterie gnilne karbolem lub chininą. W czasie, gdy Lenin "bierze kąpiel", jego cuchnąca rozkładem i chemikaliami bielizna podlega utylizacji (dostanie nową), a ubranie wierzchnie jest przywracane do stanu reprezentacyjnego poprzez pranie i prasowanie. Nad dobrostanem i wyglądem zewnętrznym zwłok czuwają zastępy biochemików, mikrobiologów i lekarzy. Zdaniem specjalistów dzięki ich zabiegom zmumifikowany wódz rewolucji powinien przetrwać ponad 100 lat... 


W Związku Radzieckim wizytę w mauzoleum traktowano jak wielki honor. Każdy gość, odstawszy swoje w długiej kolejce, miał na obcowanie z obliczem komunistycznego "świętego" mniej niż minutę, tak więc owe sekundy stały się bezcenne. Nie wolno było nie tylko fotografować, ale nawet się odezwać (dobrze, że nie kazano wstrzymać oddechu). Słynny radziecki/rosyjski reżyser filmowy Nikita Michałkow powiedział: "To nie jest normalne - ani z historycznego punktu widzenia, ani tym bardziej chrześcijańskiego i prawosławnego - żeby człowieka, który dobrze pracuje w kopalni w Workucie, nagradzano przejechaniem sześciu tysięcy kilometrów i obejrzeniem zwłok". Normalne nie były także pielgrzymki nowożeńców do sarkofagu - dodam, że dobrowolne i mające uświetnić dzień zaślubin. 

Z czasem ciało radzieckiego ludobójcy stało się atrakcją turystyczną. W dzisiejszej Rosji obywatelski obowiązek odbycia pielgrzymki do Mauzoleum Lenina jest już zniesiony, ale że zwłoki plus mauzoleum wraz z całym Placem Czerwonym trafiły w 1991 roku na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, a na sprzedaży biletów można sporo zarobić, Lenina poddaje się regularnym konserwacjom i zachęca rzesze ciekawskich do odwiedzin. Kolejki do kasy biletowej są długie i kręte, mówią zaś głównie po chińsku :) Według tygodnika "Wprost" towarzysza Lenina odwiedziło dotychczas co najmniej 50 milionów ludzi. Mnie tam jeszcze wichry nie zaniosły - ale wierzę, że zaniosą, o ile Rosja nie przystąpi do kolejnej wojny światowej... 

A co do rosyjskiej mafii, wspomnianej w tytule postu, to jej udział w utrzymywaniu zwłok Lenina w jako-takim stanie jest aktualnie bezcenny. Dlaczego? Dopóki istniał Związek Radziecki, konserwowanie "relikwii" finansowało z radością i dumą komunistyczne imperium. Po jego upadku obowiązek ten spoczął na Rosji, lecz panujący w niej pieriestrojkowy kryzys nie wróżył zwłokom Lenina długiego przetrwania. Wówczas powstała mafijna spółka, robiąca kokosy na balsamowaniu i upiększaniu zwłok zamordowanych gangsterów - ich rodziny płaciły bajońskie sumy za te same procedury, które stosowano w przypadku Lenina. Dziś konserwacją zwłok wodza rewolucji zajmują się (zarówno od strony technicznej, jak i finansowej) pracownicy tej właśnie, doskonale prosperującej spółki. 

Z różnych stron pojawiają się coraz mocniejsze głosy, że truchło należy zakopać, nie zaś wystawiać na widok publiczny, jednak Putin jest ostrożny i nie chce podjąć decyzji o wyprawieniu Leninowi pogrzebu, pomimo iż część pomników martwego wodza już dawno padła z hukiem, a w głosowaniu na stronie goodbyelenin.ru 70% z 250 000 głosujących opowiedziało się za pochowaniem trupa. Bo w Rosji XXI wieku wciąż jeszcze można usłyszeć pogróżkę: "Jak ruszycie Lenina, to zakopiemy was żywcem!" 

Tak samo jak zwłoki Lenina, zabalsamowano zwłoki kilkunastu innych komunistów, między innymi Józefa Stalina (którego nie trzeba przedstawiać), Ho Szi Mina (prezydenta Wietnamu Północnego), Kim Ir Sena (przywódcy Korei Północnej), Mao Zedonga (chińskiego przywódcy i największego zbrodniarza świata) oraz Klemensa Gottwalda (prezydenta Czechosłowacji). Zabalsamowane ciała Ho Szi Mina, Kim Ir Sena i Mao Zedonga są wystawione na widok publiczny w mauzoleach tak jak zwłoki Lenina i nie zanosi się na to, by zostały pochowane. 

Na dobranoc parę fotek: 

1. Mauzoleum Lenina na Placu Czerwonym. Tu spoczywa zzieleniały i wypatroszony bohater! 

2. Lenin w sarkofagu. Śpiące niebożątko... 

3. Głowa Lenina z bliska. Dobry makijaż, ale nie wszystko da się ukryć. 

4. Lenin w kąpieli. Chodź, bobasku, wanienka czeka! 

5. Lenin podczas ubierania w wyprane ciuchy :) 

Jak na 90-letniego trupa trzyma się dobrze, co? 

© Agata A. Konopińska 

ŻRÓDŁA:
- Artykuł „Dość gapienia się na trupa Lenina”. Czyli po co Rosjanom zwłoki wodza rewolucji pod Kremlem" (2017) https://www.newsweek.pl/swiat/spoleczenstwo/lenin-czy-cialo-wodza-rewolucji-nalezy-pochowac/spwyg4d
- Artykuł Andrzeja Fedorowicza "Lenin wiecznie żywy. Konserwacja zwłok hitem wśród gangsterów" (2014) https://www.wprost.pl/445754/lenin-wiecznie-zywy-konserwacja-zwlok-hitem-wsrod-gangsterow.html
- Artykuł Z DOBRYMI ZDJĘCIAMI "Lenin wiecznie żywy" (2015) Blog "na:Temat" Piotra Andrewsa: https://natemat.pl/blogi/piotrandrews/133861,lenin-wiecznie-zywy





środa, 27 lutego 2019

"Niebiańskie" pogrzeby w Tybecie

Pogrzeb powietrzny, zwany niebiańskim, to jedna z najbardziej szokujących praktyk pogrzebowych na świecie. Nie jedyna - ale robiąca wyjątkowe wrażenie. Z pogrzebem, czyli chowaniem ciała (bądź jego szczątków) pod powierzchnią ziemi, ma ona niewiele wspólnego. Polega bowiem na wystawieniu zwłok na żer dla ptaków padlinożernych. Taki obyczaj spotykany jest w Azji wśród wyznawców buddyzmu oraz zaratustrianizmu, głównie w Tybecie i Mongolii. Poza tym jest kultywowany w chińskiej prowincji Quinghai oraz w Indiach (Ladakh i Arunachal Pradesh). Powody pozostawiania niepogrzebanych i nieskremowanych zwłok naturze mają, poza całą obudową filozoficzno-religijną, aspekt praktyczny: ziemia jest w tych stronach zbyt twarda, by kopać groby, zaś niedostatek drewna, wysuszonych kozich bobków i paliwa na podpałkę nie pozwala na spopielenie ciała.



W tym poście napiszę tylko o tym, co dzieje się w tej kwestii w Tybetańskim Regionie Autonomicznym, czyli małym górskim państwie wchłoniętym i stłamszonym przez wielkie państwo chińskie. Tybetańczycy są buddystami związanymi z narodzonym w Indiach odłamem buddyzmu wadżrajama, który uznaje wędrówkę duszy i reinkarnację. Od tysiąca lat nie kremują więc - jak inni buddyści - swoich zmarłych, tylko starają się zapewnić im jak najszybsze przejście w tzw. stan bardo, z którego droga poprowadzi prosto do odrodzenia się w innym ciele. A przejście to, jak mówią, wymaga współpracy ptaków. Ptaki pomagają duszy wyląc się z martwego ciała - proces ten nosi nazwę ekskarnacji.

Jak my, ludzie z kręgu kultury chrześcijańskiej, powinniśmy rozumieć wspomniany stan bardo? Samo słowo "bardo" oznacza "stan". Stan ów ma kilka wymiarów: istnieje bardo całego życia, bardo marzeń sennych, bardo osiągane przez medytację, wreszcie bardo umierania i bardo pośmiertne. W buddyzmie śmierć to nie koniec istnienia. A w Tybecie, gdy ktoś umrze, buddyjski kapłan przez kilka dni odprawia przy zwłokach rytuały mające na celu uwolnienie ciała subtelnego (odpowiednika naszej duszy) z ciała fizycznego. Nie może się obyć bez odczytania przy zwłokach Tybetańskiej Księgi Umarłych, które opisuje proces umierania i wszystkie towarzyszące mu stany (bardo). Najpierw pojawia się bardo umierania - bolesne i złożone z wielu zjawisk ułożonych w określonym porządku. Pierwsze jest zjawisko mirażu, polegające na utracie kontroli nad ciałem i uczuciu zapadania się oraz płynięcia. Ostatni zaś - pakiet zjawisk określanych górnolotnie jako biel-od-księżyca, czerwoność-od-słońca, czerń-nicość i przejrzyste-jesienne-niebo. Umierający otrzymuje "w pakiecie" utratę zmysłów i uczuć, zanik zdolności rozpoznawania ludzi i rzeczy, zaburzenie rytmu wdech-wydech, utratę poczucia istnienia, aż wreszcie jego ponowne odczucie, będące początkiem kolejnego etapu drogi - bardo pośmiertnego, prowadzącego do odrodzenia w nowym ciele. Preludium do bardo pośmiertnego to tzw. bardo świetliste Dharmaty, kiedy to brakowi świadomości towarzyszy doświadczenie wielkiej świetlistości... Nie pojmuję tego wszystkiego i podejrzewam, że nikt z naszego kręgu kulturowego tego nie zrozumie. Skupmy się więc na tym, co dzieje się z ciałem zmarłego. 

Ponieważ według Tybetańczyków kapłan z Księgą Umarłych tylko zapoczątkowuje wędrówkę duszy (czyli ciała subtelnego), zaś ostatecznie ciało subtelne zmarłego przenoszą do odpowiedniego stanu bardo ptaki, należy oddać im pole działania. Aby ułatwić im zadanie, ciało trzeba odpowiednio przygotować... i tu zaczyna się najgorsze. Ale po kolei. 

Jak to wygląda w praktyce
W nocy zmarłego transportuje się do Świętej Doliny Drigung w centralnym Tybecie, gdzie odbywa się cały proceder. Na górskich zboczach stoją tam trzy klasztory (w tym najświętszy monaster Drigung Thil). Ceremonia rozpoczyna się o świcie. Zmarłego "sadza się" w wyznaczonym miejscu, a klasztorni mnisi odmawiają nad ciałem mantry i palą kadzidła z gałązek jałowca. Potem ciało trzeba ponacinać (a miejscami obedrzeć ze skóry), żeby ptaki mogły się łatwo dostać do mięsa. Czasem zajmują się tym sami mnisi, jednak zwykle angażowani są specjalni rębacze ciał (rogyapas - grabarze). To szokujące, lecz podczas "obróbki" ciała uśmiech nie schodzi im z twarzy, opowiadają żarciki, jak gdyby rąbali drewno albo ćwiartowali jaka. Zdaniem Tybetańczyków to ułatwia duszy zmarłego wyjście z ciała, gdyż poza nim panuje miła, bezpieczna atmosfera... 


Przygotowane zwłoki wykłada się na trawę lub skały wysoko w górach. Najbliżsi zmarłego mogą być świadkami ekskarnacji, zwykle jednak zasiadają w miejscu, z którego nie widać szczegółów. 

Jako biolog muszę do tego opisu dodać jeszcze parę słów o gatunkach ptaków uczestniczących w powietrznych pogrzebach. Główny zjadacz ludzkich zwłok to euroazjatycki sęp płowy, mający upodobanie do dużych, świeżo padłych ssaków. W przeciwieństwie do innych padlinożerców (np. orłosępa brodatego) nie zjada on kości, raczy się wyłącznie mięsem i wnętrznościami, wyciąganymi ze zwłok za pomocą długiego, silnego dzioba. Podczas posiłku sępy płowe obowiązuje hierarchia. Wymusza ona łapczywość, przez którą ptaki stają się zbyt objedzone, by wzbić się do lotu. Wówczas muszą zwrócić część pokarmu, co dokłada do ceremonii pogrzebowej dodatkowy "smaczek". Jeżeli natomiast z sępami płowymi ucztują orłosępy, kawałki ciała są przez nie unoszone w powietrze i ciskane na skały, by pogruchotać kości, bowiem wtedy da się je łatwo zjeść. Wspaniała wizja, prawda? 

W rejonach, gdzie "niebiańskie" pogrzeby odbywają się codziennie, sępy nie są głodne, więc powstaje problem. Pomijając względy sanitarne, pozostawienie choćby małego fragmentu ciała przez ptaki to zły znak, dlatego Tybetańczycy dokładają wszelkich starań, by nakłonić skrzydlatych grabarzy do jedzenia. Wykonują więc rytualne tańce i palą gałązki cyprysu, by zapach dymu przyciągał z daleka nowe zastępy padlinożerców. Z kolei tam, gdzie nie odbywa się zbyt wiele pogrzebów, sępy są wygłodniałe i rzucają się na zwłoki przed sygnałem startu, tak że trzeba odganiać je kijami. 

Gdy mięso jest już wyjedzone (a trwa to zaledwie kilkadziesiąt minut!), pora na zajęcie się kośćmi. Robią to oczywiście rogyapas. Tradycja każe rozbić szkielet zmarłego drewnianym młotkiem i zmieszać z karmą dla mniejszych ptaków, które cierpliwie oczekiwały na swoją kolej, gdy jadły sępy. W skład karmy, zwanej tsampa, wchodzi mąka jęczmienna, herbata oraz mleko lub masło z jaka. Ptaki (głównie wrony i jastrzębie) zjadają kawałki kości wraz z ową biało-różową masą, więc z człowieka nie zostaje prawie nic. 



Świadkowie twierdzą, że możliwy jest też nieco odmienny scenariusz: od ciała odrąbuje się kończyny i głowę, tułów ćwiartuje, a mięso rozciera na pulpę za pomocą kamieni. Używane są do tego celu narzędzia rzeźnicze, a zajmuje się tym specjalny zespół rogyapas. Każdy członek zespołu otrzymuje jedną część ciała i pracowicie ją rozdrabnia, a następnie miesza ze wspomnianą karmą dla ptaków. W tej wersji sępy nie ucztują pierwsze i nie szarpią ciała na sztuki. Czasem z korpusu zmarłego wycina się narządy wewnętrzne i obrabia osobno - one także będą zjedzone przez ptaki. Bywa też, że obcina się włosy, by nie przeszkadzały ptakom w objadaniu głowy. Włosy są po prostu wyrzucane byle gdzie, za siebie - wiatr roznosi je po całych górach. 

Jeżeli kości nie rozdrabnia się i nie miesza z tsampa, zmarły przemienia się w objedzony z mięsa szkielet. 


Nie wolno go pozostawić - kości trzeba pozbierać i spalić. Dawniej czaszki i główki kości udowych wykorzystywano do wyrobu amuletów lub zdobienia przedmiotów rytualnych. Z masywnych kości udowych rzeźbiono trąbki lub rogi zwane kangling, przydatne podczas różnych ceremonii, m.in. pogrzebowych. Do tego celu szczególnie nadawały się kości udowe przestępców i ofiar morderstw. Wówczas dźwięki trąbek były karmą dla demonów, które - najedzone i usatysfakcjonowane - przestawały nawiedzać żywych. Z czaszek robiono czasem rytualne czapki. Czy ten obyczaj upadł? Wygląda na to, że nie. Oto znalezione w necie zdjęcie trąbki z kości ludzkiej, wykonanej w Tybecie pod koniec (!) XX wieku. 


I w ten oto "wzniosły" sposób zmarła osoba łączy się z niebem... Tu uwolnijmy się na chwilę od myślenia europejskiego. Oddanie zwłok padlinożercom jest uważane przez praktykujących je Tybetańczyków za dobroczynny akt wobec innych istot żywych, które zostaną nakarmione (ptaki padlinożerne) albo uratowane przed śmiercią (wszystkie zwierzęta, których nie zabiją najedzone ptaszyska). Wszak Budda nauczał, że człowiek na wszystkich etapach swej ziemskiej drogi powinien być pożyteczny! Dlatego podniebne pogrzeby bywają nazywane "rozdawaniem jałmużny ptakom".   

Czy na pewno chodzi o uwolnienie duszy
Prawie cały Tybet leży ponad górną granicą lasu, obejmuje więc najwyższe partie gór, rozległych niczym morze. Warstwa gleby ma tam zaledwie kilka centymetrów grubości, a drewno, które można by pozyskiwać z lasu, znajduje się... za granicą. Pogrzeby powietrzne wydają się zatem bardzo dobrym, praktycznym rozwiązaniem problemu. I nie mogę się oprzeć wrażeniu, że koncepcja udziału ptaków w ekskarnacji to sprytne dorabianie filozofii do koniecznej rezygnacji z innych form pogrzebu. Przepraszam wszystkich, którzy poczuli się urażeni! Ale w Internecie można przeczytać, że współcześni Tybetańczycy ciało przynoszone na miejsce "pogrzebu" traktują jak na buddystów przystało - jak pustą skorupkę po "ciele subtelnym", mieszankę mięsa i kości, które nie mają większego znaczenia. Ich zdaniem w owej mieszance nie ma już duszy, a to w oczywisty sposób pozostaje w sprzeczności z ekskarnacją wspomaganą przez ptaki. 

Czy powietrzny pogrzeb jest tani
Ludzie z zewnątrz określają go czasem jako "prosty i praktyczny", lecz niezależnie od tego, jaki dokładnie ma przebieg, cała procedura wymaga wielu zabiegów, wielu wysiłków i jest kosztowna. Nie każdego stać na wyprawienie takiego pożegnania. Dlatego biedniejsi sami wynoszą ciała swych zmarłych pod górskie szczyty i pozostawiają je na skałach dla sępów oraz mikroorganizmów. Poniżej zdjęcie z 1920 roku, pokazujące kobiety wychodzące w góry z ciałem w worku. 


Czy dla Tybetańczyków pogrzeby powietrzne są tabu
Raczej nie. Gdy się poprosi rodzinę zmarłego o zgodę na obejrzenie lub nawet sfilmowanie ceremonii, prawdopodobnie się ją otrzyma, chociaż nie jest to regułą. Jeżeli gospodarze mają zaufanie do gości, a goście szanują gospodarzy i ich uczucia, wszystko jest w porządku. 

Niestety, nie wszyscy odnoszą się do tybetańskich tradycji z szacunkiem. Jednym z przejawów wyśmiewania i niszczenia kultury tybetańskiej przez Chińczyków było uczynienie z niebiańskich pogrzebów atrakcji turystycznej. W Tybecie, należącym do prowincji Syczuan, wybudowali oni Świątynię Śmierci, w której pokazywali cały rytuał chińskim turystom. Powiecie, że na filmie? Otóż nie. Świątynia powstała blisko jednego z miejsc pogrzebowych przy słynnym Instytucie Buddyjskim Larung Ghar w Sertar. Tłumy turystów obwieszonych sprzętem fotograficznym oglądały "spektakl" na żywo, robiąc zdjęcia do zamieszczenia na Facebooku i prześcigając się wzajemnie w tym, kto zrobi najbardziej drastyczną fotkę. Żeby było bardziej smutno, instytut ten - wraz z wyrosłymi wokół niego domkami dla studentów - to jedno z najświętszych miejsc Tybetańczyków. Wygląda wprost niesamowicie! 


W ślad za podłymi Chińczykami poszły rozmaite biura podróży, które przywoziły grupki turystów na miejsca ceremonii. W 2005 roku władze tybetańskie wydały rozporządzenie zakazujące zwiedzania, fotografowania i filmowania miejsc powietrznych pogrzebów, a także publikowania zdjęć, filmów i relacji. Nie wydaje mi się, by zakaz ten był specjalnie szanowany, bo w internecie z łatwością można wyszukać bardzo dosłowne zdjęcia (są np. w Wikipedii) oraz przerażające filmiki. Wyczytałam też, że turyści mogą obejrzeć powietrzny pogrzeb w Langmusi na granicy Gansu-Syczuan, jeżeli wykupią wycieczkę do regionu Amdo (Amdo Tibet Tour). 

Natomiast władze chińskie, w ramach niszczenia kultury tybetańskiej, do pogrzebów powietrznych odnoszą się nieżyczliwie - podobnie jak komuniści w Mongolii. W 1959 roku Chińczycy zakazali takich pogrzebów i przywrócili je dopiero 15 lat później na usilne prośby Tybetańczyków. Obecnie istnieje 1100 miejsc wyznaczonych do powietrznych pogrzebów. Ale nie oznacza to tolerancji. Na skutek utrudnień coraz więcej Tybetańczyków wybiera kremację, więc można mówić o początkach upadku tradycji. Niedawno Kongres Ludowy Tybetu uchwalił ustawę o pogrzebach powietrznych, która odnosi się nie tylko do potrzeby ochrony tej tradycji, ale także do kwalifikacji osób odprawiających rytuały oraz do kwestii ekologicznych. Miejmy nadzieję, że to pomoże, bo z jednej strony proceder jest przerażający, z drugiej zaś - to odwieczna tradycja tybetańskiego narodu, który ma do jej podtrzymywania prawo. 

Kończę już ten post, bo robi mi się niedobrze. Kto lubi oglądać rzeczy drastyczne, ma szansę ujrzeć ceremonię "niebiańskiego" pogrzebu w formie filmu (lub scen z filmu). Temat podobno potraktowano taktownie. Wymienię tu tytuły za anglojęzyczną Wikipedią: Human Planet - Mountains (BBC, 2011), Secret Towers of Himalaya (Science Chanel, 2008), Himalaya (1999, nepalski, nominowany do Oscara) i dwa filmy Martina Scorsese, Kundun (1997) oraz The Horse Thief (1986 - ale w USA zezwolono na wyświetlanie go na ekranach dopiero w 1990). Jeszcze nie wiem, czy polecam... 

Ale tę taktowną sekwencję zdjęć z ceremonii wraz z opisami mogę polecić: TAKTOWNE ZDJĘCIA. Tutaj z kolei STRASZNA GALERIA dla odpornych - brrrr! A TEGO FILMU od 18 LAT w żadnym razie nie oglądajcie - można zwymiotować, naprawdę drastyczny! Najmocniejsza rzecz, jaką widziałam. I drugi raz już nie obejrzę. TU mała próbka... 

I to jest dla Tybetańczyków normalne. Co kraj, to obyczaj! 

©  Agata A. Konopińska

ŹRÓDŁA:
Mam zanotowane, w razie rzeczywistej potrzeby pokażę :)