niedziela, 29 listopada 2015

My jesteśmy kanibale: lud Wari

My jesteśmy kanibale, hop-sa-sa, hop-sa-sa!
Nie brzydzimy jeść się wcale, hop-sa-sa, hop-sa-sa!
Jemy główki, nóżki, flaczki, oj-tak-tak, oj-tak-tak!
Wysyłamy krewnym paczki, co za smak, co za smak!


Pogłębiłam i poszerzyłam swoją wiedzę o ludach uprawiających kanibalizm. Dzisiaj będzie o amazońskim ludzie Wari’, określanym czasem jako ostatni kanibale na Ziemi (chyba niesłusznie, co wyjaśnię w przyszłych postach na temat kanibalizmu).

LUD WARI’ Z AMAZONII

W siedmiu wioskach, w sercu dżungli brazylijskiej, żyje lud zwany Wari’ (w języku plemiennym „wari” oznacza „my”). Wari’ uznawani są za jeden z ostatnich, jeżeli nie ostatni lud na ziemi, który zaprzestał kanibalizmu. Jeszcze w XX wieku Wari' praktykowali go na dwa sposoby: jako egzokanibalizm (zjadali swych wrogów) oraz jako endokanibalizm (jedli ciała swych zmarłych). Co ciekawe, obrzędy pogrzebowe rozpoczynały się jeszcze przed śmiercią głównego bohatera ceremonii. Zwykle była to osoba poważnie chora, a jej rychła śmierć była już wydarzeniem pewnym. Rodzina owej osoby wszczynała żałobny lament i wznosiła pieśń z wieloma zwrotkami, w której każdy żałobnik musiał przedstawić swe wspomnienia związane z umierającym. A gdy już się stało, co się miało stać, wszyscy ściskali i całowali zmarłego, i znowu śpiewali tę samą pieśń.

     Potem członkowie rodziny dzielili się na krewnych i powinowatych, by rozdzielić obowiązki. Krewni mieli za zadanie zorganizować pogrzeb, zaś powinowaci – przeprowadzić go. Przygotowaniem zwłok miał się zająć krewny, który żył w innej wiosce, i który o śmierci członka rodziny dowiedział się od osób spowinowaconych ze zmarłym.
Wzdęte wskutek rozkładu ciało zmarłego wojownika czeka na poćwiartowanie i upieczenie.
Osoby odprawiające rytuał noszą na głowach pióra ary (rys. Wem Quirio').

Ciało zmarłego musiało czekać, aż wszyscy zjadą się na pogrzeb, co trwało zazwyczaj dwa lub trzy trzy dni, a czasem dłużej. A że klimat w Amazonii jest gorący i wilgotny, w trakcie oczekiwania rozpoczynał się rozkład ciała. Takie właśnie nadpsute zwłoki, niekiedy wzdęte i naznaczone plamami opadowymi, trzeba było sprawić i upiec, a potem zjeść.Wnętrzności (oprócz wątroby i serca), genitalia i skórę z włosami odrzucano. Resztę pieczono na specjalnym grillu.

Ludzkie mięso na grillu. Wnętrzności owijano do pieczenia w liście palmowe
(rys. Wem Quirio').
Gotowe do jedzenia kawałki mięsa układano na plecionej macie obok chlebków kukurydzianych i zapraszano do posiłku dalszą rodzinę. Najbliżsi natomiast nie jedli. Mięsa zmarłego nie wypadało brać w palce, toteż biesiadnicy posługiwali się patyczkami, za pomocą których delikatnie wkładali sobie kąski do ust. Nie wypadało też jeść zachłannie, jak gdyby było to mięso upolowanych zwierząt. Ale któż mógłby jeść zachłannie zepsute mięso? Było ono niesmaczne, a czasem nawet w tak daleko posuniętym stanie rozkładu, że z trudem dawało się przełknąć. Jednak trzeba było zachować dobrą minę do złej gry. Odmowa zjedzenia mięsa byłaby dla bliskich zmarłego obraźliwa. Poza tym zmuszanie się do zjedzenia wstrętnego posiłku było swego rodzaju wyrzeczeniem dokonanym w intencji wiecznego spokoju i szczęśliwości zmarłego.

     (W tym miejscu dodam jeszcze ciekawostkę, że w przypadku egzokanibalizmu, czyli zjadania ciał wrogów, etykieta Wari’ nakazywała jeść łapczywie, tak samo jak je się mięso upolowanych zwierząt. W ten sposób zwycięzcy okazywali dominację nad zwyciężonymi.)

Dziecko Wari'.

Gdy mięso już zniknęło, ustalano szczegóły dalszej ceremonii. Kości mogły być spalone i pogrzebane w ziemi razem z grillem, albo też zmacerowane i zjedzone z miodem. Na ten przysmak oczekiwały wnuki zmarłego, które miały również przywilej spożycia upieczonego mózgu swego dziadka lub babci. Natomiast niezjedzone pozostałości musiały zostać spalone, tak samo jak wszystko, co należało do zmarłego: jego ubrania, dom, który wybudował, jego poletko kukurydzy, a nawet jego ulubione miejsca leśnych spacerów. Nie wolno było przy tym wymawiać imienia zmarłego. A dlaczego wszystko palono i imię zmarłego traktowano jak tabu? Żeby zatrzeć wszelkie ślady śmierci.

     Potem następował wielomiesięczny (zwykle około roczny) okres żałoby. Kończył się on dla każdego z żałobników w innym momencie – to znaczy wtedy, gdy ten po prostu podjął decyzję, że czas już na powrót do normalnego życia ze świętowaniem i radością. Wówczas udawano się na kolektywne polowanie, zdobycz pieczono, a potem urządzano nad nią… lamentowanie, jak gdyby był to zmarły człowiek. Gdy lament ustał, wszyscy przystępowali do uczty okraszonej śpiewami i tańcami, zjadając upieczone zwierzę. I tak oto duch zmarłego ostatecznie odchodził z ziemi, by zająć swe miejsce w podwodnej krainie umarłych. A jeżeli kiedykolwiek później zechciał wrócić na ziemię, przybierał postać pekari białobrodego, czyli – mówiąc bez ogrodek – leśnej świni (nazwa gatunkowa: Tayassu pecari). Zmarły robił w ten sposób dobry uczynek, objawiając się głodnym krewnym jako duża porcja pożywnego mięsa. Obowiązkiem Wari było odłowienie i zjedzenie pekari, bowiem zjadanie stanowiło zawsze rytuał przenoszący duchy w ich legalne miejsce pobytu, czyli do  krainy umarłych.

Duch zmarłego Wari' przybywa do krewnych wraz z dobrym mięskiem :)

Wari’ uważali, że niezjedzenie zmarłego (a potem mięsa jego kolejnych wcieleń) staje się przyczyną błąkania się jego duszy w cierpieniu po ziemskim padole. A poza tym w czasie zjadania ciała cząstki owej duszy miały się osiedlać w osobach opłakujących śmierć bliskiego i koić ich ból.


W początkach drugiej połowy XX wieku władze kościelne i państwowe w Ameryce Południowej zabroniły kanibalizmu i nakazały grzebanie zmarłych w ziemi. Tak więc dziś Wari’ nie jedzą już swoich zmarłych. Po dwóch-trzech dniach lamentowania nad ciałem, grzebią je posłusznie w ziemnych grobach. Młodzi Wari’ nie widzą w tym nic smutnego – kanibalizm to stara, niepraktyczna tradycja, powodująca odsuwanie się innych ludzi od osób go uprawiających. Nie jest dzisiaj łatwo żyć w sercu dżungli z etykietką „kanibal”. Do kanibali nie przybywają goście z cywilizowanego świata, nie zostawiają prezentów, nie oferują pomocy socjalnej. Ale starszym Wari’ jest ciężko na duszy. Mówią, że ich myśli wciąż wracają do gnijącego pod ziemią, czyli w zimnie, brudzie, skażeniu odchodami i osamotnieniu, ciała kochanej osoby. W ich ocenie nie powinno robić się czegoś takiego kochanym osobom. Powolny rozkład jest rzeczą złą, to krzywda wyrządzana zmarłemu. I grzebiąc zwłoki na zachodnia modłę, Wari’ są winni tej krzywdy. Praktykowane dawniej zjadanie po kawałeczku zmarłego powodowało, że czuli się zdecydowanie lepiej.

      Czytając różne materiały na temat ludów uprawiających kanibalizm i ich kultury można natknąć się na stanowisko, że kanibalizm, odbierany przez większość świata jako praktyka przerażająca i ohydna, nie jest bynajmniej wynalazkiem szatana. Jest wtopiony w obyczajowość danej grupy etnicznej, ma swoją podbudowę filozoficzną, duchową i higieniczną, zaś to wszystko nadaje mu sens i powoduje, że na kanibali nie powinniśmy patrzeć jak na potwory. Kanibalizm, a w każdym razie ten pogrzebowy, można postrzegać jako wyraz troski o los duszy zmarłego i akt walki z własnym przygnębieniem.

     Mnie zastanawia tylko jedno: jeżeli Wari’ tak bardzo nienawidzili i bali się rozkładu, to dlaczego jedli częściowo rozłożone zwłoki i dlaczego przedkładali kanibalizm nad kremację? Odpowiedź może być taka, że kanibalizm był dla Wari’ powinnością wobec zmarłego i antidotum na ból po stracie bliskiej osoby, nie zaś przyjemnością. Lecz nie mogę się oprzeć innej myśli. Być może w jedzeniu ludzkiego mięsa tkwił prosty, biologiczny cel: dostarczenie organizmowi brakującego i niezwykle cennego składnika odżywczego, czyli białka. Nawet, jeżeli to było białko nadpsute. W takim razie kanibalizm tym bardziej można poczytywać za powinność, tym razem wobec własnego organizmu. I za antidotum – na choroby z niedożywienia.

©  Agata A. Konopińska

BIBLIOGRAFIA
Wari’ funerary cannibalism (Retrieved 22 Feb 2012) Povos Indigenas No Brasil. At: http://pib.socioambiental.org/en/povo/wari/865
Learning to love cannibals (2002) University of Wisconsin, Board of Regents. At: http://whyfiles.org/164cannibal/3.html
D.F. Salisbury (2001) Giving cannibalism a human face. Exploration, the online research journal of Vanderbite University. At: http://www.vanderbilt.edu/exploration/news/news_cannibalism_nsv.htm

Jesień na Montparnasse

To był mój ukochany Paryż, rok 2012, kolorowy i mokry październik. Przyjechałam tu na całą sobotę z pięknego, średniowiecznego Province, gdzie bawiłam służbowo. W Paryżu zamierzałam odwiedzić tego dnia trzy miejsca:
- paryskie katakumby,
- cmentarz Montparnasse,
- Muzeum Anatomii Patologicznej Dupuytren.

Niestety, nie wszystko wypaliło. Z muzeum byłam zmuszona zrezygnować od razu, bowiem w weekendy jest nieczynne. Do katakumb dotarłam, lecz pech chciał, że zamknięto je z powodu awarii klimatyzacji. I tak, wystawiwszy ku niebu mój złoto-zielono-purpurowy parasol, poszłam sobie wolnym kroczkiem przez deszczowe ulice Paryża na cmentarz Montparnasse...


Cmentarz ten ma prawie dwieście lat - założono go w 1824 roku. Jest drugim co do wielkości cmentarzem paryskim. Spoczywa tu prawdziwa śmietanka nauki i kultury związana z Francją, m.in. Jean Paul Sartre (którego nie trzeba przedstawiać), sławny dramaturg-pesymista Samuel Beckett, pisarka-skandalistka Simone de Beauvoir, poeta „przeklęty” Charles Baudelaire, „grający w klasy” Julio Cortázar, filozof Emil Cioran, twórca Statui Wolności Frédéric Bartholdi, mistrzowie nauk ścisłych Henri Poincaré i Gaspard-Gustave de Coriolis, znany aktor XX wieku Philippe Noiret i wielu innych. Ale nie szukałam ich grobów, jak to robi większość turystów, tylko urządziłam sobie romantyczne błądzenie w deszczu po alejkach i rozmyślanie o tym, że kamień trwa dłużej nie tylko niż ludzkie życie, ale nawet dłużej niż ludzka pamięć.


Pierwszym obiektem, na który zwróciłam uwagę, była ustawiona przy bramie skrzynka na datki z napisem "Rodziny wierne swoim grobom, pomyślcie o tych, którzy umarli dla Francji". 


Początek spaceru był dosyć ponury. Cmentarz nie od razu odkrył przede mną swoje piękno. Alejka, którą szłam, z perspektywą na zbiór współczesnych pudeł z betonu, stali i szkła, była nudna i przygnębiająca. Patrząc na zalegające na nagrobkach mokre liście nie mogłam przestać myśleć o gniciu i znikaniu ze świata przez powolny rozkład. 


Lecz w pewnej chwili w szarość wdarły się zadziwiająco żywe kolory... 


W innej alejce okazało się, że w opadłych liściach może być całkiem sporo energii, i to wibrującej. 

Stopniowo pojawiały się zaklęte w kamień zwierzęta... 

...urokliwe zakątki ze starymi nagrobkami... 

...nagrobki nowoczesne - artystyczne i zastanawiające... 

...a także nieco kiczowate rzeźby nagrobne...
"Naszemu przyjacielowi Ricardo, który odszedł
zbyt wcześnie, piękny, młody i kochany." 


Nie sposób było nie dostrzec wrogiego wobec sztuki sepulkralnej działania tzw. zęba czasu, który niekiedy stosuje broń biologiczną... 



...a niekiedy broń chemiczną... 

Niektóre grobowce były zdobne niczym kościoły, albo pałace... 


Inne, przede wszystkim z powodów urbanistycznych, przywodziły na myśl, z przeproszeniem, rzędy "toj-tojek"... 

Ładnie prezentował się pomnik z 1889 roku autorstwa Horace Dailliona - Geniusz Wiecznego Snu. 

Zupełnie inny klimat panował w mniejszej części cmentarza, zwanej Miasteczkiem Umarłych. Ta część przypomina raczej miasteczko pełne dziwnych, małych domków niż cmentarz . 



Pożegnał mnie bardzo piękny i bardzo smutny anioł... 

Pomimo, iż na cmentarzu Montparnasse spędziłam prawie dwie godziny, wielu wspaniałych i oryginalnych nagrobków nie widziałam. Nie widziałam też swoistej ciekawostki: stojącego pomiędzy grobami XVII-wiecznego młyna (Moulin De La Charité), pozostałości z czasów, gdy trzydziestka takich młynów mełła mąkę wśród pól należących do zakonników z Saint-Jean-de-Dieu. Objęty opieką jako pomnik historyczny, młyn ma się dziś całkiem dobrze - chociaż już, rzecz jasna, nie pracuje. Otoczony przez groby wygląda intrygująco... 


Spacerując wśród grobów na Montparnasse myślałam o tym, dla kogo i po co tak naprawdę stawia się grobowce, nagrobki, pomniki. I czemu pustoszy się na nie grube portfele. Bo przecież nie dla zmarłych? A od tego myślenia nabrałam ochoty na kawę w jednej z urokliwych, paryskich kafejek... 


I tak skończyła się moja jesienna wizyta na Montparnasse. 

©  Agata Anna Konopińska

niedziela, 22 listopada 2015

Transumpcja i śmiejąca się śmierć

Słyszeliście o chorobie kuru? To właśnie tytułowa „śmiejąca się śmierć”. Jest to choroba prionowa, czyli wywoływana przez bardzo specyficzny czynnik zakaźny, jakim jest prion. W szkołach jesteśmy uczeni, że wirusy – aczkolwiek mają wiele cech wspólnych z żywymi organizmami – jednak nimi nie są. Czym zatem są? Zestawem kilku genów opakowanym w białkową otoczkę. Zestawem, który nie jest komórką. I który nie odżywia się, nie oddycha, nie wydala i sam z siebie się nie rozmnaża. A prion to jeszcze mniej niż wirus. Tu nie ma nawet genów. Jest tylko jedna zmutowana, dziwna i niebezpieczna dla komórek cząsteczka białka, której nie można zniszczyć, a która sama sieje w organizmie zniszczenie. Nazwa „prion”, stworzona przez odkrywcę tych patogenów, noblistę Stanleya Prusinera, pochodzi od angielskiego „proteinaceous infectious particles” (białkowa cząstka zakaźna).



Śmiejąca się śmierć vel kuru to śmiertelna i nieuleczalna choroba neurodegeneracyjna. Zaczyna się od bólów głowy i stawów, które stopniowo przechodzą w drżenie różnych części ciała, niekontrolowane wybuchy śmiechu, utratę zdolności chodzenia, potem siedzenia i wreszcie brak kontaktu z otoczeniem, bezwładne leżenie z wypróżnianiem się pod siebie. Zaatakowany przez priony mózg robi się gąbczasty i przestaje wypełniać swe obowiązki wobec organizmu.
Papua Nowa Gwinea - matka niosąca dziecko chore na kuru.
Choroba kuru szalała w połowie XX wieku na Papui Nowej Gwinei, wśród członków plemienia Fore zamieszkującego wschodnie rejony kraju. Najczęściej umierały dorosłe kobiety, ale także sporo dzieci. Co ciekawe - choroba ta, bądź co bądź zakaźna, nie występowała nigdzie indziej na świecie. Z jakiej przyczyny dotykała tylko ludzi Fore? Okazało się, że przyczyną było uprawianie przez nich tzw. endokanibalizmu. Co to znaczy? Kanibalizm to, jak powszechnie wiadomo, zjadanie przedstawicieli własnego gatunku. Przedrostek „endo” oznacza „wewnętrzny”. A czym jest, u diabła, wewnętrzny kanibalizm? Otóż jest zjadaniem członków własnego plemienia, a nawet… własnej rodziny. Jeżeli ludzie Fore chcieli posilać się ludzkim mięsem, nie mieli wyboru, gdyż na ich terytorium praktycznie nie pojawiali się obcy. Chociaż możnaby tak sądzić, przyczyną zjadania tkanek pobratymców wcale nie był głód, tylko raczej potrzeba usunięcia martwego ciała oraz pożądanie miłych doznań smakowych (acz w tej kwestii istnieją punkty sporne). Według mnie doznania smakowe musiały być istotne, jeżeli wiadomo, iż Fore nie zjadali pęcherzyka żółciowego, gdyż był zbyt gorzki. Oglądałam też film (patrz bibliografia), w którym Papuasi Fore mówili, że ludzkie mięso jest bardzo smaczne i słodkie.

Papua Nowa Gwinea - ludzie z plemienia Fore.

Plemię Fore, jak wszystkie grupy etniczne świata, miało swoje tradycje i rytuały. Jednym z takich rytuałów było – o, paradoksie! – przenoszenie sił witalnych ze zmarłego na osoby żyjące poprzez zjadanie martwego ciała. W ten sposób zachowywano bilans vis vitalis w wiosce, w której mieszkał zmarły i zapewniano żyjącym zdrowie, energię i płodność. Co ciekawe, rytuałowi temu nie towarzyszył ból, ani rozpacz. Był on podbudowany miłością do zjadanej osoby i wiarą w lepsze jutro samego zmarłego, jak też jego krewnych czy sąsiadów. Rozpoczynał się od wypatroszenia osoby zmarłej przez spowinowacone członkinie rodziny. Kobiety te były odpowiedzialne za poćwiartowanie ciała i wydobycie z niego mózgu oraz wnętrzności. Do rytualnego jedzenia, które antropolodzy nazwali niedawno transumpcją, przystępowano z namaszczeniem. Zjadano wszystko: mięso z tłuszczykiem, podobno zbliżone w smaku do wieprzowiny, wnętrzności, a nawet kości. No i oczywiście najsmaczniejszą część, czyli mózg. A ponieważ priony atakują układ nerwowy, wraz z mózgiem zmarłego mogły się przenosić na innych. W ten sposób doszło do epidemii śmiejącej się śmierci.


Tu jeszcze mała uwaga: mięso i wnętrzności zmarłego gotowano przed zjedzeniem na specjalnym palenisku sepulkralnym. Wszyscy wiemy, że gotowanie pozbawia żywność wielu czynników zakaźnych. Jak jest z prionami? Niestety, tak, że gotowanie nie uszkadza ich w najmniejszym stopniu…  


Pozostańmy jednak przy tym, co najbardziej adekwatne do tematyki tego bloga, czyli przy obrzędach pogrzebowych. Transumpcja, poza przeniesieniem sił witalnych, przenosiła na żałobników cząstkę ducha zmarłego, zapewniając tak jemu, jak i osobom z jego najbliższego otoczenia spirytualną łączność na zawsze.


Ludzie Fore wierzą, że człowiek ma pięć dusz i tylko jedna z nich, zwana auma, odchodzi do krainy zmarłych natychmiast, z wydaniem ostatniego tchnienia. Wędrówka duszy do owej krainy jest długa i wyczerpująca, dlatego przy zmarłym pozostawia się dary: wodę i żywność. Po drodze dusza dowiaduje się, dlaczego ciało musiało umrzeć. A gdy przekracza już Czerwoną Rzekę, za którą rozciąga się kraina wszystkich przodków Fore, musi czekać na dwie inne dusze o nazwach ama i kwela, reprezentujące kości i tkanki miękkie zmarłego. Dopiero po połączeniu się z owymi duszami auma staje się zmarłym przodkiem, pełnoprawnym mieszkańcem Krainy Za Czerwoną Rzeką.


Ama jest wiernym obrazem aumy, lecz jest od niej silniejsza, dlatego przez pewien czas pozostaje na ziemi jako strażnik. Do krainy zmarłych może przenieść się dopiero po ostatecznym zakończeniu ceremonii pogrzebowych, czyli po zjedzeniu tego, co da się zjeść, a także po pomszczeniu śmierci jej właściciela, jeżeli ta nastąpiła z ręki wroga. Natomiast kwela jest… skażeniem, ma postać chmury i uwalnia się w trakcie rozkładu ciała i krwi zmarłego. A jej wędrówka zależy od tego, czy zmarłego zjada się, czy od razu zakopuje (Fore unikali transumpcji zwłok osób zmarłych wskutek chorób). W tym pierwszym przypadku kwela zagnieżdża się w macicy małżonki zmarłego. Dzieki temu nie może dokuczać osobom „tej samej krwi” co zmarły. Po dopełnieniu obrzędów pogrzebowych małżonka zmarłego musi być poddana rytuałowi oczyszczenia, po którym i ona sama, i kwela zyskują wolność. Z kolei w sytuacji, gdy zwłoki pogrzebano w ziemi, kwela pozostaje pod ziemią dopóty, dopóki zwłoki ulegają rozładowi. Jeżeli wszystko jest w porządku, po ustaniu rozkładu uwalnia się jako obłok, przybiera kształt ludzkiej postaci i wędruje z wiatrem do krainy zmarłych, by połączyć się z innymi duszami. Ale jeżeli nie dopełniono rytuałów pogrzebowych, jeżeli coś poszło nie tak jak należy, kwela nęka rodzinę zmarłego. Czym nęka – wiadomo. Przykrym, słodkawym zapachem…


Szokujące to wszystko, prawda? I na usta ciśnie się wiele pytań. Oto niektóre z nich.


KIEDY DOKŁADNIE I JAK ZJADANO ZMARŁEGO? Możnaby sądzić, że ciało było konsumowane… a raczej transumowane na świeżo, natychmiast po śmierci. Ale tak nie było. Najpierw przed dwa, albo trzy dni krewni opłakiwali zmarłego. Potem układali go w bambusowym gaju, na polu trzciny cukrowej lub na plantacji rzewni (do poczytania o tej niezwykłej roślinie zapraszam na mojego biologicznego bloga) – miejsce tego typu było wybrane ze względu na cień. Tam ciało ćwiartowano, patroszono i oddzielano mięso od kości na specjalnym, wielowarstwowym leżu. Dolna warstwa leża składała się z liści bananowca, środkową była tkanina z kory (sic!), górną zaś jadalna zielenina. Dzięki wielowarstwowej „podkładce” Fore mieli pewność, że żadne pozostałości ciała, nawet kropla krwi, nie spadną na ziemię – co byłoby wyrazem braku szacunku dla ćwiartowanej osoby. W ceremonii ćwiartowania nie mogły uczestniczyć ani dzieci, ani osoby sędziwe. Było tak przez wzgląd na ewentualne infekcje mające swe źródło w zwłokach, a także w obawie przed zemstą kweli. Toteż odciągano je na bok, lecz pomimo tego ciekawskim, zwłaszcza tym najmłodszym, udawało się zbliżyć do rytualnego kręgu wokół zwłok i conieco podejrzeć.

Najpierw odcinano zwłokom głowę, ręce i nogi. Potem odbywała się wstępna dystrybucja. Małżonka zmarłego przydzielała członki swego męża tym, którzy mieli prawo je otrzymać. Spokrewnione ze zmarłym kobiety, jeżeli wyraziły takie życzenie, otrzymywały głowę oraz czasem prawe ramię. Mięso kończyn oddzielano od kości. Kawałki mięsa układano w piramidki na liściach chlebowca i bananowca, zaś na wierzchołku kładziono kości należące do odpowiednich części ciała.

Po tym wstępie przychodziła pora na wyjmowanie wnętrzności z tułowia. Kobiety formowały wokół zwłok ciasny krąg, by dzieci i młodzież nie mogły widzieć genitaliów, ani wyciąganych z brzucha jelit. Wszystko dzielono na kupki.

Gdy już to zrobiono, mistrzyni ceremonii, czyli małżonka zmarłego, wycierała ręce skórką od banana, kawałkiem trzciny cukrowej albo kiełkiem bambusowym. Włóknami roślinnymi wyciągała skrawki trupich tkanek spod paznokci, krew zaś zmywała sokiem. Po ablucjach owijała dłonie kawałkami tkaniny z kory albo plecionką z traw. Wszelkie pozostałe po czyszczeniu śmieci skrupulatnie zbierano i przeznaczano do spalenia na tym samym ogniu, na którym miało być pieczone ciało.


      Następnie kobiety z rodziny zmarłego dzieliły mięso na mniejsze kawałki, ugniatały z liśćmi dzikich paproci i wkładały porcje do cylindrycznych, bambusowych pojemników. Ręce czyściły liśćmi tych samych paproci, które również trafiały potem do pojemników. Pojemniki układano na ogniu i po pewnym czasie mięsko było gotowe. Każda z kobiet wykładała połowę zawartości swego pojemnika na wspólny „półmisek” z bananowych liści, przeznaczony dla niespokrewnionych ze zmarłym kobiet z wioski, które przyłączyły się do opłakiwania zmarłego. Kąski z tego półmiska można było jeść wyłącznie przy użyciu zaostrzonego kijka, bez dotykania gołymi rękami, co uchodziłoby za brak szacunku (a przy tym skłoniłoby kwelę do dręczenia kobiety, której mąż obraził był zmarłego za jego życia). Po posiłku niespokrewnione kobiety wracały do wioski, żując po drodze liście dla oczyszczenia ust.    

Technika gotowania w bambusowych tubach.
Krewne i powinowate zmarłego wraz z dziećmi także miały swoją biesiadę. Przywilej zjedzenia głowy należał do sióstr, córek i synowych zmarłego. Jeżeli głowę jedzono tego samego dnia, połowa musiała być oddana na wspólny stół dla sąsiadek. Jeżeli zaś następnego – już nie. W pewnych odłamach plemienia Fore genitalia i jelita zjadała żona, która mogła się nimi podzielić tylko z innymi krewnymi zmarłego, nigdy z obcymi.
Wszystko, co zostało niezjedzone, było zanoszone do domu wdowy, gdzie przez całą noc czuwali członkowie jej rodziny, by dzielić z nią smutek. Kości (a czasem także głowę, jeśli nie została zjedzona) rozwieszano w domu na sznurkach. Rano wszelkie resztki, w tym kości, były wynoszone z domu do paleniska, na którym wcześniej pieczono mięso. Na miejsce przynoszono kamienie z rzeki i odprawiano rytuał zwany ikwaya, podczas którego zjadano do końca wszystko, co dało się zjeść, zaś wyprażone w palenisku kości wykładano wraz ze źdźbłami jadalnej trawy na liść chlebowca i kruszono kamieniem. (Taki los nie spotykał tylko żuchwy i obojczyków zmarłego, które były zachowane w stanie nienaruszonym i noszone potem przez jego żonę lub inne osoby jako memorabilia.) Powstałą masę wypiekano w bambusowych cylindrach i spożywano ze smakiem. W ten sposób zjadano zmarłego w całości, do ostatniej kosteczki. A przy okazji spalano wszystko, co podczas ćwiartowania i obróbki mięsa miało kontakt z tkankami lub krwią zmarłego. Niekiedy konsumowano nawet popiół ze spalonych bambusowych cylindrów, wymieszany z zieleniną.

Następnego dnia odbywały się łowy. Kobiety łapały w ogrodzie szczury, zas mężczyźni polowali na oposy. Zwierzęta były palone na stosie, a gdy płonęło ich futro i skwierczał ich tłuszcz, wydzielała się paskudna woń. W ten sposób, jak wierzono, wyganiano kwelę z kobiet, które zjadły zmarłego. Spalonymi ciałami zwierząt pocierano wszystkie przedmioty, których mogły dotykać w czasie ceremonii pogrzebowych kobiety – a więc np. drzwi i sznurki do rozwieszania kości zmarłego. Miało to spowodować, że ostatnie atomy zmarłego (to oczywiście żart, pojęcie atomu było nieznane ludziom Fore) wsiąkły w zwierzęce członki, które następnie gotowano i… no tak, oczywiście zjadano.  

Na tym jednak nie kończyły się obrzędy pogrzebowe Fore. Było jeszcze rytualne oczyszczenie kobiet pozostałych w domu wdowy, polegające na przechodzeniu przez dym z podpalonych na progu liści. Bez tego nie mogłyby uczestniczyć w następnych pogrzebach. Potem odbywała się długotrwała ceremonia o nazwie kavunda, kiedy to rodzina zmarłego żywiła się wyłącznie zebranym w górach zielskiem. Dzikie trawy, paprocie i byliny symbolizowały kwelanandamundi, krainę zmarłych. Ów post był uznany za zakończony, gdy na palenisku przy domu zmarłego (na którym go upieczono) wyrosła trawa. Znakiem tego dusza zmarłego dotarła za Czerwoną Rzekę. Wtedy urządzano kolejne polowanie, a po nim bogatą, mięsno-warzywną ucztę.


JAK ZJADANO GŁOWĘ? Najpierw wkładano ją do ognia, by spalić włosy. Potem obdzierano ze skóry przy pomocy bambusowego noża. Ostrym kamieniem wybijano w ciemieniu dziurę, przez którą miał być wyjęty mózg. Mózg wydobywała porcjami jedna ze starszych kobiet, dłońmi owiniętymi w liście paproci. Tak jak każdą inną część zmarłego, mózg mieszano z zieleniną i umieszczano w kilku bambusowych tubach, by zaraz upiec. Uchodził za delikates. Mózgów nie jadały 3-6 latki, ponieważ Fore uważali, że od tego przestaną rosnąć. Owszem, od czasu do czasu matka z miłością wetknęła dziecku do ust jakiś smakowity kąsek. Chłopcy powyżej szóstego roku nie jadali nigdy mózgów, również potem, jako dorośli mężczyźni. Za to dziewczęta i kobiety tak (stąd dużo wyższa zachorowalność wśród nich na kuru). A co do reszty głowy, to była kawałkowana i pieczona w bambusowych tubach tak jak inne części zwłok.


CZY ZMARŁEGO ZJADAŁY WYŁĄCZNIE KOBIETY i CZY ZJADANO WYŁĄCZNIE MĘŻCZYZN? Nie. Jeżeli umierała kobieta, a jej wola brzmiała: zjedzcie mnie, to także była zjadana. Wówczas mistrzem ceremonii był jej mąż. Co do pozostałych, to ciało oprawiały i jadły głównie kobiety, ale nie tylko one. W filmie dokumentalnym pt. „Kuru: The Science and The Sorcery” przedstawiono wypowiedź Papuasa o tym, że mężczyźni unikali kanibalistycznych praktyk, bo byli wojownikami, a jedzenie ludzkiego mięsa miało ich osłabiać. Byli wśród nich tacy, którzy całkowicie wstrzymywali się od transumpcji, a byli i tacy, którzy jadali zwłoki w wyjątkowych sytuacjach. W literaturze na temat obyczajów Fore napotkałam też wzmianki o tym, że mężczyźni jadali przede wszystkim ludzkie mięso (mięśnie), zaś kobiety i dzieci głównie wnętrzności oraz mózgi. Tak czy inaczej, wygląda na to, że kobiety uprawiały kanibalizm częściej niż mężczyźni.

Na transumpcję nie zezwalano dzieciom poniżej trzeciego roku życia. Jedzenie przez nie zmarłego było problemem z bardzo ważnego powodu ideologicznego. Dzieci są nieuważne, więc podczas jedzenia łatwo mogłyby upuścić kawałek mięsa na ziemię (choćby taki, który wypadł im z ust). Wówczas kwela obraziłby się i zesłał na niesforne dziecko karę.


CZY ZJADANO WSZYSTKICH ZMARŁYCH? Nie. Zwyczaj nakazywał wstrzymanie się od transumpcji w przypadku osób zmarłych na dyzenterię (czerwonkę), trąd, a być może i syfilis. Natomiast osoby chore na kuru były pożądanym obiektem transumpcji, jako że ich ciało było wyjątkowo smaczne i słodkie.   


CZY LUDZIE FORE CHCIELI BYĆ ZJADANI PO ŚMIERCI? W naszym kręgu kulturowym życie z powracającym wyobrażeniem sceny, w której nasi bliscy pożerają nasze zwłoki mlaskając z zadowoleniem i nie roniąc przy tym ani jednej łzy, byłoby nie do zniesienia. Ale Fore żyli w innym świecie. Każdy z nich miał prawo do wyrażenia swej woli odnośnie metody pozbycia się jego ciała po śmierci. Możliwości były trzy: zakopanie pod ziemią zwłok ułożonych w koszyku, wyłożenie zwłok do wygnicia na platformie w bambusowym gaju lub na polu trzciny cukrowej, wreszcie – transumpcja. Pierwsza opcja zakładała, że człowiek będzie zjedzony przez podziemne robaki. Druga – że przez larwy much (czerwie). A trzecia – że przez pobratymców. Jak myślicie, która wizja wydawała się ludziom Fore najmilsza? Przeważnie ta trzecia. Zaś w tych wszystkich przypadkach, kiedy to zmarły nie zdążył wyrazić swej woli przed śmiercią, decyzję podejmowała rodzina. I zwykle była to decyzja, że odbędzie się rytualna uczta.


CZY TO PRAWDA, ŻE FORE WCIERALI SOBIE W TWARZ MÓZGI ZMARŁYCH? Zgodnie z pewnymi przekazami - owszem. Robiono coś tak obrzydliwego, jak wcieranie sobie w skórę (szczególnie na twarzy) rozgniecionego mózgu zmarłego. Czemu miała służyć ta „maseczka”? Może przekazaniu żyjącym mądrości zmarłego? I czy takie praktyki rzeczywiście miały miejsce? Chociaż w wielu internetowych artykułach znajdziemy wzmianki, jakoby tak właśnie się działo, antropolodzy i badacze kultur etnicznych mają poważne wątpliwości. Naukowy artykuł na temat obrzędów Fore, który czytałam (patrz bibliografia) zaprzecza istnieniu podobnych praktyk. Zdaniem jego autorów byłoby to okazanie zmarłemu całkowitego braku szacunku. Muszę tu jednak wnieść swoje trzy grosze: plemię Fore nie było jednolite, a obyczaje różniły się – czasem w  wielu istotnych szczegółach – pomiędzy regionami, czy nawet wioskami. Jest zatem możliwe, że istniała grupa etniczna, choćby nieliczna, w której nacierano się mózgami zmarłych.


CO LUDZIE FORE ROBILI Z NIEZJEDZONYMI RESZTKAMI ZWŁOK? Generalnie takich resztek w ogóle nie było, bowiem zjadano absolutnie wszystko. Jeżeli zaś w pewnych odłamach plemienia z jakichś powodów szczątki ciała pozostały po biesiadzie, to Fore zakopywali je w ogródku należącym do domostwa, w którym żył zmarły. Dzięki temu ogródek też rósł w siłę i produkował lepsze plony. Zaś duch zmarłego, który – zgodnie z wierzeniami Fore – przez pewien czas pozostawał w pobliżu miejsca pochówku, mógł być bliżej rodziny, zanim nadszedł czas ostatecznego odejścia do kwelanandamundi, krainy zmarłych.


Czas kończyć ten przerażający post. Na pocieszenie mogę dodać, że kanibalizm został zakazany w połowie XX wieku, a od czasu, gdy naukowcy uznali chorobę kuru za pochodną endokanibalizmu i wytłumaczyli ludziom Fore, dlaczego powinni zaniechać swych praktyk, na Papui dużo się zmieniło. Rzecz jasna nie od razu! Po ogłoszeniu zakazu zjadania zwłok ludzie Fore z południowej części prowincji wciąż kultywowali w ukryciu swoje obrzędy. Dopiero wybudowanie drogi ukróciło proceder. Dziś, przynajmniej oficjalnie, Fore nie uprawiają transumpcji i nie zakopują trupów w ogródkach. Swoich zmarłych chowają zwyczajnie, na cmentarzach komunalnych. A choroba kuru uchodzi za eradykowaną (wytępioną). W każdym razie chciałabym w to wierzyć!


Powyższy temat zainspirował mnie do poszukiwań, w wyniku których poznałam także inne przykłady endokanibalizmu i inne obrazki z pogrzebowego „etno”. Napiszę o nich innym razem, w innym poście.


©  Agata A. Konopińska

ŹRÓDŁA:

  1. J. T. Whitfield, W. H. Pako, J. Collinge, and M. P. Alpers (2008) Mortuary rites of the South Fore and kuru. Philos Trans R Soc Lond B Biol Sci, 363(1510): 3721–3724
  2. S. Lindenbaum (2008) Understanding kuru: the contribution of anthropology and medicine. Philos Trans R Soc B (2008) 363, 3715–3720.
  3. Film „Kuru: The Science and The Sorcery” (2010) reż. R. Bygott. CIEKAWY FILM!



czwartek, 19 listopada 2015

Wieczność w Leśnym Ogrodzie

Wędrowiec, na istnienie spojrzawszy - z ukosa. 

Wszedł na cmentarz: śmierć, trawa, niepamięć i rosa. 
Był to cmentarz Okrętów. Pod ziemią wrzał głucho 
Trzepot żagli, pośmiertną gnanych zawieruchą. 
Wędrowiec czuł, jak wieczność z traw się wykojarza
I, ciszę swą do ciszy dodając cmentarza,
Przeżegnał to, co bliżej: pszczół kilka, dwa krzaki 
I na pierwszym grobowcu czytał - napis taki:

"Zginąłem nie na ślepo, bo z woli wichury -
I wierzyłem, że odtąd nie zginę raz wtóry. 
Że znajdę przystań w śmierci a śmierć w tej przystani. 
Ale śmierć mię zawiodła! Umarłem nie dla niej! 
Trwa nadal wiatr przeciwny i groza rozbicia. 
I lęk, i niewiadomość, i wszystko prócz życia! 
Szczątki moje podziemne, choć je nicość nuży, 
Jeszcze godne są steru i warte są burzy!
Nikt nie wie, gdzie ten wicher, który żagle wzdyma? 
Kto raz w podróż wyruszył - już się nie zatrzyma. 
Znam tę głąb, gdzie się Okręt mocuje nieżywy. 
Snu - nie ma! Wieczność - czuwa! Trup nie jest szczęśliwy! 
Za wytrwałość mych żagli, które śmierć rozwija,
Przechodniu, odmów - proszę - trzy Zdrowaś Maryja!" 

Wędrowiec dla nikogo zerwał liście świeże
I ukląkł, by żądane odmówić pacierze. 

(Bolesław Leśmian, Cmentarz)

Poprzedni post opisywał dawne dzieje. To z kolei, o czym napiszę teraz, zdarzyło całkiem niedawno, a dokładnie - podczas letnich wakacji 2014. Zwiedzaliśmy rodzinnie Łotwę na własnych czterech kółkach. Trasa była zaplanowana, lecz – jak to zwykle w podróży – los raczył nas od czasu do czasu niespodziankami. I tak wyjeżdżając z miejscowości Straupe skręciliśmy w polną drogę… Nie, bredzę. Po prostu pojechaliśmy zwykłą drogą jezdną, bo na Łotwie wszystkie drogi są polne (może z wyjątkiem wyasfaltowanych przelotówek).

Droga biegła obok zielonego lasu i nie musieliśmy wytężać wzroku, by dostrzec w tym lesie niezwykły, zielony cmentarz. Wyglądał jak wypielęgnowany ogród. Pełen soczyście zielonych pióropuszy paproci i kęp blado kwitnących funkii, okraszony kroplami czerwieni – krzaczkami begonii.


Równiutkie alejki mieszały się z krzywymi ścieżkami zrodzonymi z ludzkiego dreptania. Leśne, dzikie drzewa przeplatały się z geometrycznymi krzewami „prosto spod golarki”.


A do znajdujących się na cmentarzu ludzi, i tych pod ziemią, i tych na ziemi, przemawiała kojąca, leśna cisza. Przemawiała melodyjnymi głosami ptaków i przypominającym szept szelestem traw, uwodzonych przez wiatr. Cudowne miejsce!


Przed chwilą napisałam, że cmentarz ów był niezwykły, ale to tylko pół prawdy, bowiem jednocześnie stanowił jeden ze zwykłych, współczesnych cmentarzy, na których grzebie się zmarłych „na bieżąco”. Czyli nie zabytek. Nie pomnik historii. Po prostu leśna polana za wioską, dla babci i dziadka, a potem dla matki i ojca, i wreszcie dla nas samych…


Wysiedliśmy z auta i spacerowaliśmy wśród mogił. Niesamowitość tego cmentarza polegała nie tylko na jego położeniu w lesie. W przeciwieństwie do polskich cmentarzy, był prawie pozbawiony zimnego kamienia i nie było na nim żadnych paskudnych kwiatów ze szmatek malowanych farbkami. Nie było też ani jednej świecy.

Groby nie były okazałe, a wręcz przeciwnie, wszystkie przypominały nasze małe, budzące lęk i żal groby dzieci. Na większości z nich nie było płyt nagrobnych ani tablic, żadnych napisów, nawet nazwisk. I prawie nie spotykało się krzyży.


Uwagę zwracały wygracowane placyki - rodzinne miejsca pochówku.


Domyśliliśmy się, że rodzina wykupuje sobie taki placyk, a potem chowa na nim jeden obok drugiego kolejnych bliskich, stopniowo ozdabiając go nowymi kępami paproci i kwiatów. Czasem stawia ławeczkę, żeby posiedzieć przy grobach w obłoku wspomnień.


Jeżeli się nie mylę, takie rodzinne kwatery i pochówek grób w grób, a potem częste wizyty na cmentarzu, to zwyczaj rosyjski. Opisane placyki to tzw. „ogradki”. Co istotne, zmarłych trzeba chować na „ogradce” obok siebie, nigdy „jeden na drugim”, jak to się robi w murowanych, piętrowych grobowcach.

Ławeczki kusiły, lecz nie wypadało nam przysiadać, chociaż nogi po wcześniejszym zwiedzaniu bolały. I w końcu odeszliśmy. Ale tylko dlatego, że czas naglił. Na leśnym cmentarzu jakoś… chciało się przebywać. Stanowczo, mogłabym tam śnić swoje wieczne sny... 

©  Agata Anna Konopińska

Interesujący i niedługi artykuł o łotewskich cmentarzach, napisany przez znającego się na rzeczy autora, można przeczytać TUTAJ