czwartek, 27 kwietnia 2017

Kremacja w Polsce - jak się to odbywa? (+ muzyka żałobna do posłuchania)


Niektórzy ludzie uważają kremację za coś tak strasznego, że nawet nie chcą o niej rozmawiać. Inni dopuszczają słowny przekaz informacji, jednak nie chcą oglądać żadnych zdjęć, ani filmów. Jeszcze inni są ciekawi, jak to wygląda i chcą wszystko wiedzieć, chcą patrzeć - o ile nie dotyczy to ich osobiście. W obliczu śmierci osoby bliskiej może być różnie. Po śmierci osoby, która wyraziła wolę poddania się kremacji, niektórzy nie chcą nawet myśleć o swoim uczestnictwie w spopielaniu jej ciała. Inni znajdują w sobie dość siły, by być świadkiem wsunięcia trumny do pieca, a nawet czekać w pobliżu palącego się ciała, aż się obróci w proch.


Co do mnie, to kremacja nie jest tematem tabu. Kiedyś z ciekawości obejrzałam jeden dłuższy film dotyczący różnych losów ciał zmarłych, między innymi kremacji, lecz na tym poprzestałam. Jednak kiedy przyszła smutna chwila pożegnania z bliską mi osobą i - zgodnie z jej wolą - miało się odbyć spopielenie ciała, chciałam wiedzieć o kremacji piecowej wszystko, znać każdy możliwy szczegół techniczny, mieć świadomość tego, co dzieje się z ciałem, gdy ogarniają je płomienie. I oczywiście byłam na miejscu, gdy ciało oczyszczało się i nikło w ogniu. Czuwałam w pobliżu, słuchając pięknej muzyki i poezji w przyniesionych z domu słuchawkach. Pragnęłam ten ostateczny koniec istnienia na Ziemi bliskiej mi osoby uczynić wzniosłym - trochę dla siebie, trochę dla Niej. Pomagali mi w tym Fryderyk Szopen, Ludwig van Beethoven oraz Edward Stachura, który genialnie ubrał w słowa ból istnienia i chęć odejścia w nieznane na zawsze. No i mój mąż.

List do pozostałych (Edward Stachura)

Marsz Pogrzebowy z 3. Symfonii (Ludwig van Beethoven)
Marsz Pogrzebowy (Fryderyk Chopin)



W Polsce kremacja nie należy do najpopularniejszych sposobów pochówku. Szacunkowe dane mówią, iż ciała zmarłych są kremowane w niecałych 10% przypadków (dla porównania w Czechach - w 80%), jednak liczba ta systematycznie wzrasta. Pierwsze krematorium powstało w Poznaniu w 1993 roku. Obecnie na terenie kraju działają 52 spopielarnie zwłok. Prawo polskie nakazuje prochy skremowanego zmarłego przechowywać na cmentarzu. Nie wolno ich mieć w domu, ani nigdzie rozsypywać. Jedyną dozwoloną formą pochówku prochów poza cmentarzem jest zatopienie urny w morzu. A co na kremację mówi Kościół Katolicki? Nawołuje, by chować zmarłych tradycyjnie, bo taki "normalny" pochówek wyraża wiarę w zmartwychwstanie. Jednak kremacji nie zabrania.   


Kremacja, w której uczestniczyłam wraz z mężem, odbywała się na warszawskim Cmentarzu Komunalnym Północnym, czyli na Wólce Węglowej. Jest to największe krematorium w Polsce, działają w nim bowiem trzy piece. W planach jest budowa jeszcze większego krematorium (na 4 piece) na Cmentarzu Południowym koło Piaseczna, jako że kremacja staje się coraz bardziej popularna. Dzięki trójzmianowemu systemowi pracy w krematorium na Wólce w ciągu jednej doby można spopielić 60 ciał. Brzmi to trochę nieludzko i kojarzy się z taśmą produkcyjną, mocą przerobową, utylizacją - ale chodzi tylko o informację ukazującą możliwości placówki. W rzeczywistości wszystko odbywa się z szacunkiem dla zwłok i z taktem wobec rodzin zmarłych.


Około 22:00 jakiś człowiek wpuścił nas do cichego, ciemnawego pawilonu, bardzo spokojnego i czystego. Oprócz jednego czy dwóch pracowników nie było tam - nomen omen - żywego ducha. W kilku miejscach widniały zakazy fotografowania. Weszliśmy do maleńkiej i schludnej salki dla rodzin, z dużym oknem w ścianie, wychodzącym na pomieszczenie z piecami. (To jedyna taka salka w tym przybytku, więc przy dużej liczbie kremacji na pewno nie można tam siedzieć przez cały czas trwania ceremonii.) Okno było zasłonięte żaluzjami i trudno było cokolwiek podejrzeć, ale po wyjściu na korytarz można było zajrzeć przez szklane drzwi do przedsionka sali kremacyjnej, gdzie stało kilka lawet do transportu trumien. Za przedsionkiem otwierała się oświetlona jarzeniówkami przestrzeń udekorowana roślinami doniczkowymi. Pieców, ani trumny nie było widać.

W salce dla rodzin stało w trzech rzędach około dziesięciu krzeseł, baniak z wodą i jednorazowymi kubkami oraz dwie dekoracje ze sztucznych kwiatów w poważnej, fioletowo-bordowej kolorystyce. Wrażenie było pozytywne. Jedyną denerwującą rzeczą był zbyt głośno szumiący nawiew. 

Na kwadrans przed 22:30, godziną kremacji, za żaluzjami zamigotały cienie, słychać było jakieś stuknięcia i szurania. Tym razem udało się nam zobaczyć w szparze skrawek trumny. Żaluzje się nadal nie odsłaniały, więc w obawie przed tym, że zostaniemy zapomniani, zaczęliśmy stukać w szybę. Serce waliło mi tak, jak gdyby miało zaraz wpaść w migotanie. W końcu z głośników popłynęła muzyka pogrzebowa - bodajże "Ave Maria" Schuberta, ale głowy nie dam, byłam zbyt poruszona, by to zapamiętać. W sali kremacyjnej zrobiło się jaśniej i żaluzje odpłynęły w bok. Naszym oczom ukazały się trzy pary niskich, kwadratowych drzwi w wykafelkowanej ścianie (na zdjęciu z internetu widać tylko dwoje takich drzwi).


Ściana ta kojarzyła się nam, niestety, z łaźnią, garkuchnią, szpitalem albo prosektorium - ja bym ją obłożyła zupełnie innymi płytkami, bardziej eleganckimi, może czarnymi, może marmurowymi, w każdym razie na pewno nie takimi byle jakimi kaflami z minionej epoki ceramicznej. Nigdzie nie stały ani nie wisiały żadne symbole religijne. Nie było świec, ani wieńców. Hmmm... jednak w gdańskim krematorium wygląda to nieco lepiej (patrz zdjęcie poniżej)...


Ale byliśmy w krematorium warszawskim. Do każdych drzwi w ścianie wiodła prowadnica wychodząca z automatu sterującego. Na środkowej prowadnicy stała gotowa do drogi trumna. Zastanawialiśmy się, czym dokładnie steruje automat i co jest za tymi drzwiami w ścianie, czy od razu wnętrze pieca, czy też następna sala, w której trumna wjeżdża w ogień? Chcieliśmy wiedzieć, czy zniknięcie trumny za tymi drzwiami oznacza, że to JUŻ... Potem znalazłam w internecie zdjęcie tego, co jest za ścianą. To były piece szwedzkie, dwa gazowe i jeden olejowy. A więc trumna wjeżdżała prosto w ogień. 




Zielona lampka automatu oznajmiała zapewne, że piec jest już nagrzany. O 22:30 taśma prowadnicy wsunęła trumnę w otwarte drzwi, które natychmiast się zamknęły. Nie widzieliśmy ognia, może tylko odrobinę pomarańczowej poświaty. Muzyka ucichła, światło zgasło, żaluzje zakryły okno. Rozpoczęło się spalanie. O tym, co czuliśmy nie będę pisać. Powiem tylko, że czuwanie w pobliżu płonącego ciała kogoś bliskiego to ogromne przeżycie, to wielki kłąb splątanych emocji, wśród których nie brak smutku, bólu i niedowierzania, lecz jest też ulga, że uwolnione od bakterii, grzybów i robaków ciało zmienia się w czysty proch nie przechodząc tego biologiczno-chemicznego Armagedonu, jaki muszą przejść ciała pochowanymi w ziemi. Jest także nadzieja, że ciało to nie wszystko, że to tylko materia, i że gdzieś zachowało się to coś niematerialnego, czego ogień nie dosięgnie. Przy brzegu morza łez pojawia się też poczucie dobrze spełnionego obowiązku: oto wypełnia się wola zmarłego, wola święta, wola ważniejsza niż nasze wątpliwości i pytania co jest "lepsze": kremacja czy tradycyjny pochówek.

Po 30 minutach za zamkniętymi żaluzjami znowu zapaliło się światło, zatańczył jakiś cień, coś zaczęło szurać i stukać. Odgłosy szybko ucichły i zapadła ciemność. Wydawało się nam, że do sąsiedniego pieca wsunięto następną trumnę. I nie myliliśmy się: na grafiku kremacji zawieszonym przy drzwiach naszej salki na ostatniej pozycji widniał wpis "23:00" i nazwisko jakiegoś mężczyzny. Należy podkreślić, iż skremowaniu jego ciała ani przez chwilę nie towarzyszyła muzyka! Muzyka jest tylko wtedy, kiedy przychodzi ktoś z rodziny.

Krematorium opuściliśmy około północy. Przed wyjściem rozmawialiśmy chwilę z pracownikiem, który zamykał za nami drzwi. Powiedział, że temperatura spalania wynosi mniej więcej 800 stopni Celsjusza, że po półtorej godziny z ciała pozostaje szkielet, który się jeszcze przez godzinę dopala, potem zaś popioły zawierające kawałki kości stygną i są rozdrabniane do postaci przypominającej gruby cukier kryształ. W tej formie pozostałości ciała wędrują do urny.

Gdy wyszliśmy na zewnątrz, delikatny powiew wiatru przysłał do nas zapach popiołu. Żadnych dymiących kominów nie było widać, ale zapach unosił się w powietrzu wilgotnym od wiosennego deszczu, tego jestem pewna. I to wcale nie było straszne - jedynie smutne. Oto ktoś bliski odszedł z tego padołu bezpowrotnie. Najpierw tylko duszą, a teraz także i ciałem. Już go nie ma... I nic się nie da zrobić... Nie można już dotknąć jego ręki, policzka - choćby zimnego...


Wdychałam powietrze, w którym rozpylone były atomy oderwane ze spopielonego ciała. Co prawda nie tylko z ciała "naszej" zmarłej osoby, bo przecież w trakcie kremacji do sąsiedniego pieca wsunięto drugą trumnę. Ale to nie było takie ważne. Ważne było, że teraz z atomami bliskiej mi osoby zjednoczą się drzewa i trawy, wchłaniając zawarty w powietrzu dwutlenek węgla (czyli produkt spalania), by zamienić go w słodycz cukrów, która następnie będzie służyć motylom i ptakom... i całemu światu... 


Na cześć tego wielkiego wydarzenia posłuchajmy pięknej muzyki:
    Adagio g-moll na smyczki i organy (kojarzone z Albinonim)
    Sonata Księżycowa (Beethoven)
    Ave Maria (Schubert)
    Marsz Pogrzebowy (Chopin)
    Serenada (Schubert)
    Ave Maria (Bach / Gounod)
    Adagio na smyczki (Barber)
    Cisza (Beethoven)