poniedziałek, 18 grudnia 2017

Pornografia śmierci



Co oznacza ten termin? Można by się spodziewać, że pornografia śmierci to koncentracja na detalach dotyczących fizyczności osoby zmarłej, na przykład pojawianie się sinych plam opadowych czy wylęganie się much w gnijących tkankach. I rzeczywiście, ta interpretacja zbliża się, aczkolwiek nie oddaje w pełni sensu określenia „pornografia śmierci”. Zostało ono użyte po raz pierwszy w 1965 roku przez Goffreya Gorera, antropologa i socjologa, autora artykułu o takim właśnie tytule.

Zdaniem Gorera zarówno seksualność, jak i śmierć można postrzegać (i w pewnych okresach dziejowych postrzegano) jako tematy tabu. W obu tych siłach tkwi tajemnica, którą trudno rozwikłać, a więc jedno i drugie niełatwo zrozumieć. Zapanowanie nad seksualnością jest trudne, zaś nad śmiercią niemożliwe. W obu tych siłach dominuje „natura” czyli fizjologia i biochemia. Masturbacja, kopulacja i rozkład zwłok to rzeczy, które mogą być uznane za nieprzyzwoite, za takie, których nie uchodzi ani oglądać, ani nawet omawiać. A skoro o nich nie mówimy głośno, tylko przeżywamy w głębi siebie, korzystając z własnej fantazji i wyobraźni, stają się one intymne.

W XIX wieku, w czasach wiktoriańskich, śmierć nie była tematem nietykalnym. Prawie każdy człowiek, także dzieci, miał na swym koncie towarzyszenie umierającemu krewnemu, a wielu również przygotowanie ciała do pogrzebu. Dzieci uczestniczyły w pogrzebach i były zachęcane do rozmyślania o śmierci, zjawisku dotyczącym każdego z nas. Rozkład ciała nie był rzeczą miłą, lecz naturalną. Ba - istniała fotografia post-mortem (o niej pisałam w innym poście, TUTAJ). Natomiast pornografia i prostytucja były tak wstydliwe, że oficjalnie po prostu nie istniały. Tymczasem epoka wiktoriańska to, zdaniem badaczy, czas największego rozkwitu pornografii i dynamicznego rozwoju prostytucji. A potem nastąpiło przewartościowanie.

W czasach Gorera, to jest w połowie XX wieku, obowiązywał zakaz mówienia o śmierci. Osoba rozprawiająca o śmierci była postrzegana jak owładnięta niezdrową obsesją, wręcz obłąkana. Lepiej było z seksualnością, lecz tu także należało zachować umiar (a kto nadużywał prawa do swobodnego wypowiadania się na temat seksuologicznego „mięsa”, był traktowany jak zboczeniec). Mówienie o seksie i śmierci było niskie i naznaczone winą. Pornografia „tradycyjna” jednakże istniała i zyskiwała sobie coraz szersze rzesze zwolenników. Stopniowo przestawała być tabu. Pod koniec XX wieku dla wielu pozostała czymś wstrętnym, lecz przestała być nieprzyzwoita i naganna. W końcu stała się łatwo dostępna i powszechna. I wtedy okazało się, że ludziom brakuje tabu. Dlatego stworzono „nową pornografię” – przyglądanie się śmierci.

Zakazany owoc nęci, więc naturalną konsekwencją spornografizowania śmierci była fascynacja nią. Agonia stała się pożądanym widowiskiem. Wyobrażanie sobie tego, co dzieje się z człowiekiem przed śmiercią, w momencie śmierci czy tuż po śmierci – atrakcją. Dzięki „pomocy” popularnej literatury kryminalnej i mediów cały świat zaczął się pasjonować umieraniem, zabijaniem i rozmaitością jego metod, motywami kierującymi mordercą, wreszcie samobójstwami i karami śmierci. Dziś odbiorcy są epatowani coraz bardziej drastycznymi obrazami wypadków, katastrof, zamachów i wojen. Śmierć stała się tanią sensacją, a nawet rozrywką. W telewizji są specjalne kanały na temat zbrodni. W Internecie dostępne są tysiące zdjęć okaleczonych ciał, ofiar wypadków i masakr wojennych, częściowo rozłożonych zwłok – wystarczy wpisać hasło w wyszukiwarkę. W grach komputerowych trzeba zabijać, bo to jest fajna przygoda i dostaje się bonus. Po świecie krąży jak objazdowy cyrk wystawa „The Human Body” z preparatami prawdziwych ludzkich ciał. T-shirty zdobi się kościotrupami, wypuszcza się też na rynek gadżety o pogrzebowym designie, np. pokrowiec na gitarę w kształcie trumny. Śmierć wykorzystuje się w reklamach (firmy produkujące trumny wydają kalendarze reklamowe z seksownie upozowanymi na trumnach modelkami) i antyreklamach (zdjęcia umierających na raka na pudełkach z papierosami). Śmierć to szok, a szok to buzz adrenalinki. Czyżby powróciły okrutne czasy chleba i igrzysk?


Inaczej przedstawia się sprawa naturalnej śmierci bliskiej osoby. Ona właśnie pozostaje już od dłuższego czasu tematem tabu. Unikamy mówienia o niej wprost. Przed dziećmi udajemy, że jej nie ma, że siostra poszła na spotkanie z aniołkami, a babcia, która nagle znikła, po prostu daleko wyjechała i już nie wróci. Umieranie osób o określonej, znanej tożsamości jest tak okropne, że nie chcemy przy nim być. Nie chcemy na nie patrzeć, ani o nim rozmyślać. Napawamy się za to śmiercią osób anonimowych – to na nas działa jak podglądanie tabu, czyli dostarcza satysfakcji, do której niechętnie się przyznajemy.

Na koniec zacytuję Gorera, formułującego ciekawe przesłanie do współczesnych.

Jeżeli czujemy niechęć do współczesnej pornografii śmierci, musimy wrócić do śmierci — naturalnej śmierci — jej ostentacji i rozgłosu, musimy na nowo akceptować smutek i żałobę. Jeżeli uznaliśmy śmierć za coś, o czym się nie mówi w kulturalnym towarzystwie — «przy dzieciach» — niemal gwarantujemy dalszą produkcję makabrycznych komiksów. Żadna cenzura nigdy nie była rzeczywiście skuteczna.”

©  Agata Anna Konopińska

ŹRÓDŁA:
- Geofrey Gorer (1979) tłum. I. Sieradzki, Pornografia Śmierci, Teksty: teoria literatury, krytyka, interpretacja, 3 (45), 197-203.
- Artykuł „Pornografia śmierci” w: http://pl.tanatycznytryptyk.wikia.com
- Wywiad z dr S.Sikorą pt. „Zdjęcia zmarłych i czuwanie przy trumnie – czy to szokuje?”, w: http://wiadomosci.wp.pl
- Jerzy Jarniewicz (2006) W mroku i w ciszy, Tygodnik Powszechny, 32.


niedziela, 1 października 2017

Prochy Jerzego Harasymowicza

Będąc latem w Bieszczadach wybraliśmy się – bo jakżeby inaczej –tam, gdzie wszyscy, czyli na Połoninę Wetlińską. Wybraliśmy się dla karpackich krajobrazów i dla morza traw. Tymczasem z punktu widzenia tanatoturystyki „Wetlińska” jest miejscem szczególnym (o czym idąc tam nie wiedzieliśmy). Dlaczego? Bo rozsypano nad nią prochy polskiego poety, Jerzego Harasymowicza.

Harasymowicz to postać dobrze mi znana, jako że w czasach liceum interesowałam się poezją współczesną. Ten człowiek kochał przyrodę i postrzegał ją może nie w sposób naukowy, ale w taki, który może czegoś nauczyć – przede wszystkim tego, że ma ona swoje tajemnice, i że człowiek czerpie z niej dużo więcej niż tylko pokarm czy surowce. To on jest autorem najpiękniejszej (według mnie) na świecie piosenki o górach, tej z refrenem:

Wokół góry, góry i góry 
I całe moje życie w górach.
Ileż piękniej drozdy leśne śpiewają
Niż śpiewak płatny na chórach.

Wokół lasy, lasy i wiatr
I całe życie w wiatru świstach.
Wszyscy, których kocham – wita Was
Modrzewia ikona złocista.


Jak to się stało, że prochy Harasymowicza zgodnie z jego zapisaną w testamencie wolą wysypano ze śmigłowca górskich ratowników nad bieszczadzkimi połoninami? Poeta umarł w 1999 roku, a wówczas – jak zresztą i obecnie – obowiązywała ustawa o chowaniu zmarłych z 1959, zabraniająca rozsypywania prochów gdziekolwiek poza tonią morza. Jedynym legalnym miejscem przebywania takich prochów na lądzie była (i jest) urna umieszczona na cmentarzu. Przypuszczam, że dla Harasymowicza z uwagi na jego zasługi dla polskiej kultury i sztuki zrobiono wyjątek. A może ludzie związani duchem z poetą i Bieszczadami sami podjęli taką decyzję… Jak było – nie wiem, dosyć, że we wrześniu 1999 r. nad Połoniną Wetlińską zawisł helikopter GOPR i… STAŁO SIĘ. 

Całe życie rzekł mistrz
budowałem latawiec
chciałem żeby był
taki wielki

I mistrz
rozłożył ręce
i uleciał szeleszcząc


Na szczęście w ostatnich latach zaczęto mówić o liberalizacji polskiego prawa w tym względzie. Rozsypywanie popiołów ze skremowanych ciał ma być dozwolone w tzw. ogródkach pamięci, urządzonych na cmentarzach. Zwykle tego typu ogródki są po prostu ogrodzonymi trawnikami, na których po wysypaniu prochów zmarłego można (aczkolwiek nie ma obowiązku) umieścić epitafium. W Polsce teren pod takie ogródki przygotowało już kilka cmentarzy, m.in. Cmentarz Komunalny Północny w Warszawie. Ale na razie ogródki „leżą odłogiem”, a zielone światło się nie zapala i nie wiadomo, kiedy to nastąpi. Ten zaś, kto ośmieliłby się samopas skorzystać z takiej opcji, może liczyć na karę grzywny bądź 30-dniowego aresztu. W Szczecinie i Poznaniu podejmowano już wprawdzie próby rozsypywania na cmentarzu prochów, ale gdy wieści dotarły do władz, proceder ukrócono. Należy stąd wszakże wyciągnąć ważny wniosek: naród nie jest temu całkiem przeciwny.

Skąd zatem taki konserwatyzm prawa? Dlaczego w Polsce wciąż nie można robić tego, co od dawna wolno w innych krajach Europy, nie mówiąc już o reszcie świata? Z sanitarnego punktu widzenia prochy po kremacji są całkowicie sterylne i bezpieczne. Można je bez obaw powierzyć naturze, albo postawić sobie w urnie na kominku – tak jak to robią Amerykanie. Nie grozi z tego powodu żadna epidemia. Nie jest to także obrzydliwe, może co najwyżej lekko szokujące dla nieprzyzwyczajonych.

Największe znaczenie ma tu fakt, że przeciwnikiem rozsypywania popiołów zmarłych jest Kościół Katolicki. Instrukcja Ad resurgendum cum Christo dotycząca pochówku ciał zmarłych oraz przechowywania prochów w przypadku kremacji wydana w 2016 roku w Rzymie przez Kongregację Nauki Wiary mówi, że kremacja jest dopuszczalna, o ile nie godzi w kościół i dogmaty chrześcijaństwa (takie jak np. zmartwychwstanie), ale po kremacji należy dokonać pochówku popiołów. Pochówek jest bowiem wyrazem szacunku dla ciał, w jakiejkolwiek by nie występowały postaci. Ciała zaś poprzez chrzest święty stały się świątyniami i narzędziami Ducha Świętego, zatem należy im się najwyższy respekt. Natomiast przechowywanie popiołów z miejscu przypadkowym (nie świętym), czy to w urnie, czy w postaci rozproszonej, jest równoznaczne z brakiem szacunku dla ciała.

Jerzy Harasymowicz katolikiem nie był. Jego korzenie rodowe stanowiły plątaninę linii polskich, ukraińskich, niemieckich, tatarskich, a nawet ormiańskich. Rodzina ojca związana była z tradycją grekokatolicką, wykluczającą kremację. On sam fascynował się kulturą Łemków. Miał też w swoim życiorysie epizod socjalistyczny i prosowiecki. Tak więc decyzję o skremowaniu jego ciała i rozsypaniu prochów nad górami musiał podjąć podążając szlakiem swoich osobistych odczuć, nie zaś żadnej wiary czy ideologii. 



Na Przełęczy Wyżnej pod Połoniną Wetlińską stoi tuż przy szlaku symboliczny pomnik wystawiony Jerzemu Harasymowiczowi, odnowiony niedawno przez bieszczadzki GOPR. Dwa bloki piaskowca połączone zostały kutym motywem cerkiewnej bani, tworząc coś w rodzaju bramy, zwanej potocznie „Bramą do Krainy Łagodności”. Na jednym bloku widnieje tablica z nazwiskiem i datami narodzin oraz śmierci poety. Na drugim – fragment jego znanego wiersza.

W górach jest wszystko co kocham 
Wszystkie wiersze są w bukach
Zawsze kiedy tam wracam
Biorą mnie klony za wnuka

Chciałabym się kiedyś dowiedzieć, jak to dokładnie było z rozsypywaniem prochów poety. Czy odbyło się to w prawie, czy poza prawem? Jeśli ktoś wie coś na ten temat, niech się podzieli.

©  Agata A. Konopińska 



ŹRÓDŁA

- Andrzej Mielnicki (2017) Rewolucja w pochówku zmarłych: prochy będzie można rozsypać. http://gazetaolsztynska.pl/

- DZIENNIK TORUŃSKI, WIADOMOŚCI (2016) Kremacja ciała jest dozwolona. A rozsypanie prochów? http://www.nowosci.com.pl/wiadomosci/

- Gerhard Kard. Müller i Luis F. Ladaria, (2016) Instrukcja dotycząca pochówku ciał zmarłych oraz przechowywania prochów w przypadku kremacji: http://episkopat.pl/28991-2/
- Białczyński (2018) Jerzy Harasymowicz (1933 – 1999) – Strażnik Wiary Przyrodzonej Słowian i Ruski Lichtarz: https://bialczynski.pl/

poniedziałek, 4 września 2017

Wypłukana prawda o bieszczadzkich cmentarzach

Jezioro Solińskie, nazywane Bieszczadzkim Morzem, zna chyba każdy Polak – przynajmniej z podręcznika do geografii. Jest to największy w Polsce zbiornik zalewowy, utworzony na Sanie. W liczbach jezioro imponuje: ma 22 km2 powierzchni (jedna piąta Śniardw), 150 km linii brzegowej (2,5 razy tyle co Śniardwy) i do 60 m głębokości (3 razy tyle co Śniardwy i połowę tego co nasz rekordzista, Jez. Hańcza). W rzeczywistości tego ogromu nie widać, bo jezioro wije się niczym wąż i wcina się w ląd mnóstwem wąskich, krętych zatok o zalesionych brzegach.

Co było na tej ziemi, zanim spiętrzono wody Sanu? Zamieszkałe wsie ze stogami siana, krowami na pastwiskach i ogródkami warzywnymi. Aby wlać w doliny morze wody, wysiedlono ponad 3000 osób i rozebrano ponad 100 budynków wiejskich: domy mieszkalne, zabudowania gospodarcze, cerkwie i kościoły, szkoły, PGR-y. We wrześniu 1967 r. woda zalała wszystko. Znikły wsie, pola i łąki. No i… cmentarze. Bo przecież tam, gdzie żyją ludzie, muszą być miejsca pochówku.

W latach 80. woda wyrzuciła na brzeg w Zatoce Victoriniego ludzką czaszkę i parę innych kości. Potem zdarzało się to jeszcze kilka razy. Te wymyte kości stały się bardzo istotnym elementem historii Henryka Victoriniego, sławnego bieszczadnika-pioniera, który w latach 50. XX w. osiedlił się we wsi Sokole. Szybko jednak okazało się, że wieś będzie zalewana i trzeba było przeprowadzić rozbiórkę zabudowań. Victorini pracował przy rozbiórce tamtejszego pałacyku, w którym mieszkał, a z odzyskanych materiałów planował postawić sobie później dom nad zatoką, która pojawiła się na miejscu Sokola po spiętrzeniu wody. Władze komunistyczne nie chciały mu wydać zgody na budowę, obawiając się, że zechce doprowadzić do swojego gospodarstwa drogę albo, nie daj Boże, prąd. Victorini pisał do samego Gomułki, aż w końcu KC PZPR zapaliło mu zielone światło. Upragniony dom na odludziu stanął i wtedy właśnie zatoka otrzymała swoją dzisiejszą nazwę. Niestety, spokoju nie było…

Latem 2000 r. woda wypłukała ze skarpy ludzkie kości. Szczęki, miednice, piszczele i fragmenty czaszek osiadły na brzegu. Victorini zebrał je i zakopał po drugiej stronie zatoki. Potem rzecz się powtarzała. Victorini grzebał szczątki i zapalał zmarłym świeczki, aż ściągnął na siebie gromy. Niewygodnej prawdy nie chciano przyjąć do wiadomości. Prasa napadała na Victoriniego pod każdym możliwym pretekstem. Bieszczadnik naraził się w międzyczasie rajdowcom, nie zezwalając na jeżdżenie samochodów terenowych po jego włościach. Gazety pisały o nim źle. Wreszcie sprawą wypłukanych kości zainteresował się Sanepid i władze lokalne postanowiły przeprowadzić ekshumację zalanego cmentarza. W 2009 r. Victorini sprzedał swój majątek nad zatoką i przeniósł się w inny zakątek Bieszczadów.

Informacji na temat zalanych przez Jezioro Solińskie cmentarzy w Internecie można znaleźć tylko strzępki, a i tych jak na lekarstwo. Nie można się dowiedzieć, czy ostatecznie przeprowadzono zapowiedzianą ekshumację wypłukanego cmentarza z Sokola. Media milczą albo naginają rzeczywistość, a ludzie szepczą tak cicho, że nie słychać, więc pozostaje tylko zasięgnięcie języka na miejscu. Niestety, swoją szansę przegapiliśmy, bo o bieszczadzkich zalanych cmentarzach dowiedzieliśmy się dopiero po powrocie z wakacji. W Internecie kopałam przez całą noc, lecz nie udało mi się zbyt wiele wyjaśnić.

Na portalu turystyka.wp.pl znalazłam notatkę, że nad Zatoką Victoriniego po opadnięciu wody wskutek suszy i remontu zapory odsłoniły się nagrobki oraz typowe dla kultury wołoskiej kapliczki starego cmentarza łemkowskiego z Sokola. A dlaczego szczątki ludzkie pozostały w ziemi, skoro było wiadomo, że buduje się zapora i wsie będą likwidowane? Budowa zapory ruszyła w r. 1960, kiedy ludność łemkowska (i inna nie-polska) była już od co najmniej 10 lat wysiedlona z Polski w ramach akcji „Wisła”. W czasie trwania prac budowlanych Wojsko Polskie miało przygotować dno przyszłego jeziora, tj. zabezpieczyć je biologiczne, przenosząc cmentarze z wyznaczonego terenu na suche miejsca. Lecz nie wykonało tego zadania w całości, a może w ogóle „po łebkach”. O ekshumację i pochówek w nowych miejscach szczątków Polaków zadbały ich rodziny. Ale o szczątki pochowanych tu Ukraińców nikt się nie upomniał. Dlatego zostały w ziemi i teraz… straszą.

W Bieszczadach kryje się wiele tajemnic i ludzie opowiadają różne legendy. Jedną z nich jest legenda o „trupiej plaży:” w Zatoce Victoriniego. Legenda powinna mieć w sobie zarówno coś z prawdy, jak i z fantazji. W Internecie można przeczytać, że:

„Po prawej, rzadko uczęszczanej stronie zalewu znajduje się niewielka zatoka, przez żeglarzy zwana Zatoką Victoriniego. Plaża wokół niej pokryta jest dziwnymi kwadratowymi i prostokątnymi kamieniami. Nie ma wątpliwości - to stare zniszczone nagrobki, niektóre w bardzo charakterystycznym dla kultury łemkowskiej kształcie kapliczki. Wokół nich walają się gałęzie i wszelkie naniesione przez wodę śmieci. Między gałęziami dostrzec można stare, zbrązowiałe ludzkie kości. W pierwszej chwili są trudne do rozpoznania. Jest ich tu mnóstwo. Zalegają na plaży na przestrzeni conajmniej trzystu metrów. Na jednym z nagrobków ktoś urządził miniwystawę gnatów. Obok piszczeli i kości udowych na kamieniu spoczywa bezzębna ludzka szczęka. Kilka metrów dalej znajdujemy fragment pokrywy czaszki, dwie połowy kości miednicy, ludzkie kręgi.” 

Czy to właśnie taka legenda? Nie wiem. Natomiast mogę wspomnieć o innym koszmarnym wydarzeniu związanym z zalanymi przez Bieszczadzkie Morze cmentarzami. W 1990 r. w Polańczyku wędkarze dostrzegli pływające w wodzie przy brzegu zbutwiałe trumny i krzyże. Po uważniejszym przyjrzeniu się owemu zjawisku stwierdzono również obecność ludzkich kości, rozproszonych i noszonych przez fale tam i z powrotem. Wybuchła afera. Wiadomo było, że na terenie zalanym przez Jezioro Solińskie znajdowało się pięć cmentarzy (w Sokolu, Wołkowyi, Teleśnicy, Solinie i Chrewcie). Mówiono, że zostały ekshumowane, a w Internecie można natrafić np. na wypowiedź świadka tej ekshumacji. Inna sprawa, że są też podobno świadkowie wybiórczego przeprowadzania ekshumacji, bez należytej staranności i bez dezynfekcji.

Maciej Wełłyczko pisze w swoim artykule:

„Cała trupia plaża wraz z górującym nad nią cmentarnym wzgórzem stała się terenem prywatnym oznaczonym stosownymi tablicami. Starych ukraińskich cmentarzy po prostu nie ma w wykazie cmentarzy, choć figurują na każdej starszej mapie. Ich obszar został sklasyfikowany jako grunty rolnicze lub leśne, więc władze gminy Czarna nie widziały żadnych przeszkód, by ktoś na wspomnianym terenie mógł hodować rasowe holenderskie krowy. Podobnie jest w innych rejonach Bieszczadów. Sądząc z map pod powierzchnią Soliny są jeszcze co najmniej trzy inne cmentarze. Z relacji budowniczych zalewu wiadomo, że zwłoki na pewno nie zostały wcześniej ekshumowane. Cmentarzy sprzedanych prywatnym osobom jest z pewnością więcej".

A oto inny cytat, ze strony opisującej Solinę i okolice pod kątem atrakcyjności turystycznej:

„W roku 2010 kąpieliska były dwukrotnie zamykane przez Sanepid z powodu zatrucia wody bakteriami pochodzenia kałowego. Bakterie coli, salmonelli obecne były szczególnie w Solinie, Polańczyku, Wołkowyji i Chrewcie. Niestety wszędzie tam ścieki spuszczane są do jeziora oraz rzek do niego wpadających. Spadek liczby turystów z tego powodu widoczny był szczególnie w latach 2012-2014. Ponieważ bakterie fekalne są groźne dla człowieka a zakażenie nimi może prowadzić do poważnych schorzeń, warto upewnić się co do czystości danego miejsca wybierając go na wypoczynek. W owym roku 2010 trudno przypuszczać, aby bakterie obecne były w wodzie tylko dwukrotnie. Turyści kąpali się w nich po prostu przez całe lato, gdyż szambo spływa do jeziora cały czas a nie tylko podczas kontroli. Sytuacja taka ma miejsce od kilku lat, obecnie jedynie narasta. Zgodnie z obowiązującymi wymogami właściciel/dzierżawca kąpieliska ma obowiązek oznakować kąpielisko tablicą, na której muszą znaleźć się m.in. bieżąca ocena jakości wody w kąpielisku, informacja o zakazie kąpieli i innych zaleceniach, ogólny opis wody w kąpielisku, sporządzony w oparciu o profil wody w przedstawiony w języku nietechnicznym. Ponadto Organizator zobowiązany jest do wykonania badań jakości wody w ramach kontroli wewnętrznej. (…) Wspomniana sytuacja nie dotyczy całego jeziora, ani całej linii brzegowej wymienionych miejscowości o czym również warto pamiętać, co nie zmienia faktu, że ścieki lecą do jeziora nadal a ludzie się w nich kąpią, tylko o tym nie wiedzą.”

Czyż zbieżność faktów nie jest uderzająca? Właśnie w tych miejscowościach, gdzie woda na kąpieliskach zawierała „fekalia” i „ścieki”, kiedyś znajdowały się cmentarze… Jak więc widać, prawda jest nadal ukrywana. A ludzie sobie pływają w zalewie.

Na blogu „Moje Bieszczady” w poście o Jeziorze Solińskim można przeczytać:

„W opracowaniu Elektrownia wodna Solina – roboty końcowe z marca 1970 r. zostało napisane, że na terenach zalanych znajdowały się trzy cmentarze – nie pięć: Solina, Wołkowyja i Teleśnica i grzebowisko zwierząt w Solinie. Szczątki zwierząt uległy spaleniu a cmentarze ekshumowane. Tereny zagród, grzebowiska zwierząt i cmentarzy zostały zdezynfekowane pod okiem służb sanitarnych.”

Hmmm… według mojej wiedzy pierwsze w Polsce grzebowisko dla zwierząt powstało w 1991 r. Chyba, że chodzi tu o jakieś nielegalne grzebowisko… Ale tak czy inaczej, prawdopodobnie mamy tu do czynienia z kreowaniem rzeczywistości w dokumentach. W opracowaniu problem starano się umniejszyć, żeby wyciszyć niepokoje. Autorzy opracowania każą nam myśleć, że cmentarzy było niewiele, pływające w Solinie kości należą do zwierząt, a ekshumację i dezynfekcję przeprowadzono.

Na koniec jeszcze coś z naszej wakacyjnej kroniki. W jednej z bieszczadzkich wsi-widm zamieszkaliśmy na trzy tygodnie w czasie wakacji 2017 r. Jej nazwa (Chrewt) przetrwała, lecz dzisiaj oznacza maleńką osadę turystyczną, składającą się z postkomunistycznego ośrodka wczasowego, kilku domków do wynajęcia, pola namiotowego, sezonowego sklepu i baru oraz przystani z wypożyczalnią sprzętu wodnego. Gdy tam byliśmy, wodę z Zatoki Potoku Czarnego wypiły koszmarne upały i oczom wczasowiczów ukazały się pokłady dość obrzydliwego mułu. Tak więc – pomimo, iż spragnieni kąpieli – nie wchodziliśmy w Chrewcie do jeziora. I, jak widzę, bardzo dobrze, że tak się stało. Nie chciałabym kąpać się razem z resztkami zwłok z chrewskiego cmentarza.

Muszę jednak z ciężkim sercem wyznać, że wzięliśmy długą kąpiel w Zatoce Victoriniego. Po przejściu kilkunastu kilometrów przez góry, tonąc po kolana w leśnym błocie i łykając z każdym oddechem natrętne owady, byliśmy zupełnie zmarnowani. Jedyną rzeczą, o jakiej marzyliśmy był kontakt rozpalonego ciała z wodą. I woda się nam objawiła!


Zrzuciliśmy więc z siebie ubrania na pustej, nieco zaśmieconej plaży nad Zatoką Victoriniego i wskoczyliśmy do wody. Chociaż była płytka, a muł podnosił się z każdym ruchem, kąpiel odbieraliśmy jako cudowną i przywracającą siły. Nie mieliśmy pojęcia, jakie „kwiatki” wiązały się z tym miejscem. Teraz serce mi staje na myśl, że kąpaliśmy się… na cmentarzu.


Kąpaliśmy się też wiele razy w pobliżu Wołkowyi oraz Soliny. 


©  Agata A. Konopińska

ŹRÓDŁA
- Marta Sanocka (2016) Z historii podkarpackiej gospodarki… Budowa zapory w Solinie: https://www.ppg24.pl/
- Barnaba Mądrecki (2013) Nieodkryte Bieszczady istnieją naprawdę. https://books.google.pl/books
- Maciej Wełłyczko (2011) Kąpiel z czaszką - czyli co kryje Zatoka Victoriniego: http://www.twojebieszczady.net/
- Ewa Standzoń-Gierak (2011) Polańczyk Zdrój: https://turystyka.wp.pl/
- Solina w Bieszczadach – ciekawostki: http://mojebieszczady.blogspot.com/

czwartek, 18 maja 2017

Ciało w ogniu

Myślę, że w dzisiejszej dobie, gdy trzeba dokonać wyboru: pochówek czy kremacja, wszyscy chcą wiedzieć, jak przebiega owa kremacja i co dzieje się z ciałem wsuniętym w trumnie do pieca. Ludzie zadają setki pytań. Ile czasu trwa całkowite spalenie miękkich tkanek? Czy to prawda, że mózg wybucha? Czy popiół z ciała jest wymieszany z popiołem z trumny? Czy w popiele zostają kości? Czy spalone szczątki są traktowane z szacunkiem?

Nie każdy jednak jest gotowy na oglądanie tego, co dzieje się wewnątrz pieca. Dlatego proponuję kilka filmików o kremacji z You Tube o różnym stopniu szczegółowości (czytaj – straszności). Każdy może sobie wybrać to, co jest w stanie znieść.

STOPIEŃ PIERWSZY

► Dobry i krótki (3 min) filmik „Process of cremation” informujący w taktowny, przystępny i zupełnie nie drastyczny sposób jak przebiega kremacja piecowa. Ciała nie widać i nie mówi się w ogóle o tym, co się z nim dokładnie dzieje w kolejnych fazach spalania. Niestety, filmik jest po angielsku. A to, co widać, bez komentarza niewiele wnosi.



STOPIEŃ DRUGI
► Szwedzki film „Krematoriet på Trons kapell i Filipstad”. Dłuższy, ponad 14 minut. Byłby świetny, gdyby nie te szwedzkie napisy! Przekazanych jest w nich sporo konkretnych informacji. Poznajemy czynności jakie wykonują pracownicy krematorium i dowiadujemy się, co słychać w piecu – aczkolwiek wnętrze pieca obserwujemy dopiero po spaleniu tkanek miękkich i częściowym rozpadzie szkieletu (od 5 minuty). Oglądamy produkt pośredni – po wyjęciu z pieca i finalny – po zmieleniu. Dużo szczegółów, ale w większości nie tak bardzo drastycznych.

STOPIEŃ TRZECI
► Jednominutowy filmik "Cremation" pokazujący palące się ciało (przejmujący, nie dla wrażliwych, ale w porównaniu z tym, co można obejrzeć na wielu innych filmach nie jest wybitnie drastyczny).

►”Cremation of human body”: amerykański, 6 minut – pakowanie ciała do kartonu i migawki z pieca, ale już na etapie szkieletu. Widać rozbijanie czaszki pogrzebaczem. I jasne jest, że w proch ciało nie obraca się w piecu, tylko dopiero w młynku.

STOPIEŃ CZWARTY
Widziałam kiedyś taki film na You Tube, w którym… ach, nie będę opowiadać. Teraz go jednak nie mogę znaleźć – może został usunięty jako zbyt drastyczny. Jak coś odpowiedniego znajdę, to zamieszczę. A tutaj są przeokropne zdjęcia i ich opisy, dla tych niepocieszonych:


P.S. (dodane w 2018 roku).

Filmik „What Happens to a Body During Cremation?”  z kontrowersyjnej serii „Ask a mortitian” pojawił się w necie w 2018 roku. Który to stopień straszności? O ceńcie sami – jeżeli znacie angielski (w innym wypadku nie ma sensu oglądać). Nie pokazano tu żadnych zdjęć ciała w trakcie spalania. Przedstawiono tylko schematyczne rysunki i opowieść z detalami o tym, co dzieje się z tkankami, narządami i kośćmi w kolejnych etapach kremacji. Jest to interesujące, ale niesmaczne z powodu sposobu, w jaki opowiada o tym Caitlin Doughty, przedsiębiorczyni pogrzebowa i bloggerka. Doughty interesuje się wszelkimi obrzędami i praktykami związanymi ze śmiercią (tak jak ja!) i chce o tym mówić, by odczarować ludzkie lęki i oswoić ludzi z tematem (według mnie – słusznie). Jednak jej gestykulacja, mimika, żarciki oraz dobór słów wskazują na to, że świetnie się bawi. Wydaje się, że jej zachowanie jest przy powyższej tematyce nieodpowiednie.

Żeby odpocząć od tych okropności i rozładować napięcie, proponuję posłuchać świetnej muzyki. Stara, sprawdzona, niemiecka grupa metalowa CREMATORY wydała w kwietniu 2018 nowy album z genialnym utworem „Salvation”. Oto on:

A jeśli mroczny metal napięcia nie rozładował, proponuję króciutka humorystyczną animację:

Bądźmy dobrej myśli!
©  Agata A. Konopińska

wtorek, 9 maja 2017

Kremacja, moda i ekologia (+ fotogaleria)


Wygląd wszystkiego, czego używa człowiek zmienia się wraz z modą. Sama kremacja staje się coraz bardziej "modna", bo wciąż maleje ilość miejsca do tradycyjnego pochówku na cmentarzach. Kremacja jest też uważana za bardziej "ekologiczną" niż grzebanie zmarłych w ziemi, gdyż nie zanieczyszcza wód gruntowych odciekami z rozkładającego się ciała. 

Projektanci fantazyjnych trumien kremacyjnych i urn na prochy tłumaczą, że chcą zdjąć z kremacji przynajmniej część ciężaru przygnębienia, wprowadzić do tej ceremonii (jak zresztą w ogóle do wszelkich pogrzebów) akcenty personalne, ideę jednoczenia się z naturą, czy nawet elementy humorystyczne. Z kolei w związku z powszechną modą na tzw. "ekologię" (czyli tak naprawdę ochronę przyrody i środowiska) na rynku funeraliów kremacyjnych pojawiają się trumny i urny wykonane z naturalnych, szybko i czysto się spalających oraz łatwo rozkładających się w ziemi materiałów.

Co jest potrzebne do kremacji? Ze strony klienta spopielarni tylko trzy rzeczy: ciało, trumna i urna. No i oczywiście pieniądze...

Na pierwszy, nomen omen, ogień weźmy ciało. Czy kwestie mody kremacyjnej w jakimkolwiek stopniu dotyczą ciała zmarłego? W tej dziedzinie nie ma wyraźnych trendów, ani też kremacja nie różni się zasadniczo od pochówku. Jedni proszą, by do trumny położyć ich w ulubionych ciuchach - np. w dżinsach czy flanelowej koszuli. Inni chcą wyglądać w trumnie elegancko. Za jeszcze innych decyduje rodzina, która uważa, że na tamtym świecie człowiekowi musi być przede wszystkim wygodnie, więc sztywne garsonki i garnitury odpadają. Podobnie ma się sprawa z kolorami. Dawniej młodszych chowano w bieli, starszych w czerni. Obecnie panuje całkowita dowolność.

Bardziej istotna jest tu kwestia biżuterii. I nie chodzi wcale o modę, tylko o względy praktyczne. Cenniejsze precjoza mogą być częścią stroju zmarłego przy tzw. ostatnim pożegnaniu, lecz przed zamknięciem trumny powinny być zdjęte. Do pieców kremacyjnych nie powinny trafiać żadne metalowe elementy, dlatego obrączki, pierścionki  i bransoletki powinno się z trumien usuwać.

Modne jest natomiast robienie zmarłemu pośmiertnego makijażu, dzięki któremu wygląda on mniej więcej jak za życia, a przynajmniej nie jest woskowo blady. Można pójść jeszcze dalej i zażyczyć sobie nawet doklejenia zmarłej osobie tipsów, pukli nad czołem albo wąsów. Jeszcze 30 lat temu w Polsce nie było to praktykowane. Czy przed kremacja również się to robi? Tak. Osoba zmarła powinna wyglądać przy tzw. ostatnim pożegnaniu z bliskimi przed kremacją jak najlepiej.


Odnośnie trumien kremacyjnych, ostatnio zaszczepia się w klientach postawę "ekologiczną", proponując trumny mało eleganckie, lecz - w szerokim sensie - bardziej przyjazne dla środowiska i przyrody. Chociaż nie wydaje się, by prezencja trumny kremacyjnej miała kluczowe znaczenie, dosyć szokujący wydaje się pomysł, by ciało umieszczać w kartonowym pudle. A taka możliwość istnieje! Wyboru dokonuje rodzina. Z czego może wybierać? Oto paleta możliwości:

Trumny "ekologiczne" z kartonu lub tektury - są najtańsze, koszt takiej trumny dla osoby dorosłej to zwykle mniej niż 100 zł. Jak zapewniają producenci i dystrybutorzy, używając takich trumien chronimy środowisko i przyrodę. Po pierwsze - ograniczamy emisję dwutlenku węgla do atmosfery (kartonowa trumna to znacznie mniej materii organicznej do spalenia niż trumna drewniana). Po drugie - oszczędzamy lasy (ponieważ do wyprodukowania takiej trumny nie potrzeba aż tyle drewna, a może nawet wcale nie potrzeba, bo karton można wyprodukować z torfu). Czyli dwa duże plusy! Trzeba jednak pamiętać, że maksymalny udźwig takiej trumny to tylko 120 kg. 



Cóż, takie pudło z szarej tektury wygląda przygnębiająco i, według mnie, chyba tylko głęboki brak funduszy może usprawiedliwić jego użycie (w każdym razie ja nigdy bym się na taką opcję nie zdecydowała, pomimo, iż jest korzystna dla środowiska). Ale na świecie funkcjonują też firmy produkujące "kreatywne" trumny z kartonu. Należy do nich znana w Europie angielska firma Creative Coffins, której urozmaicona, kolorowa oferta cieszy się niezłym wzięciem. Creative Coffins szczyci się tym, że trumny produkuje z materiału pochodzącego z recyklingu, zamiast toksycznych klejów używa kleiku skrobiowego i nie korzysta ze szkodliwych dla środowiska barwników. I chociaż może się to nam wydawać sygnałem choroby psychicznej, są klienci, którzy z radością wybierają dla siebie za życia design trumny kremacyjnej, a nierzadko tworzą własne projekty. Człowiek - żywy czy martwy - nie lubi sztampy... Powinien tylko dbać o linię, bo maksymalna waga składanego w takiej trumnie ciała to 163 kg. No i musi odłożyć sobie 300-600 angielskich funtów na taki zakup.



Trumny wiklinowe - rzadko oferowane przez polskie zakłady pogrzebowe, jako że w kraju nie znajdują nabywców. W Polsce produkuje się ich dużo, np. na Podkarpaciu czy w Wielkopolsce, ale głównie na eksport do Anglii i Szwecji. Takie trumny są tańsze i lżejsze niż drewniane, a przy tym znacznie szybciej się palą i nie posiadają absolutnie żadnych elementów z metalu, które po zakończeniu kremacji ciała muszą być usunięte z popiołów. Ich produkcja zużywa mniej wody i energii oraz mniej zanieczyszcza środowisko. Poza tym wiklina jest surowcem znacznie łatwiej odnawialnym niż drewno. Zatem takie trumny można z czystym sumieniem nazwać "ekologicznymi". Koszt takiej trumny, zawsze będącej rękodziełem, to kilkaset złotych (powiedzmy, od 350 do 750). Maksymalny udźwig to 300 kg - dzięki specjalnemu wzmocnieniu dna. Na życzenie klienta producent może wpleść dla ozdoby pasma barwionej wikliny lub trumnę pomalować, tak jak maluje się koszyki, skrzynki itp. Wieko trumny zamykane jest na drewniane kołeczki przypominające te, które służą do zapinania swetrów.



Bardzo podobne do wiklinowych są trumny bambusowe, z oczywistych względów nie występujące w naszym kraju, lecz popularne w Azji.
I jeszcze z tej samej serii - trumny z trawy morskiej. U nas ich nie ma, ale przecież można sprowadzić...

Trumny z surowego drewna - najczęściej z sosny, która jest drzewem iglastym i szybko się pali, gdyż zawiera dużo żywicy i względnie mało wody. Czasem z drewna brzozowego lub topolowego. Drewno, z którego robi się takie trumny jest tylko sezonowane. Trumien nie bejcuje się, ani nie lakieruje. Ich kształt nie jest wyrafinowany, lecz nie kojarzy się z pudłem. W środku znajduje się wyściółka z białego płótna, żeby zmarły nie leżał na gołych deskach. Maksymalny udźwig takiej trumny to 160 kg. A koszt - małe kilkaset złotych (np. 300 zł). Trumny te nie należą do zbyt przyjaznych środowisku, jako że ich produkcja wymaga wycinki lasów, a po spaleniu powstaje dużo dwutlenku węgla, który jest wszak gazem cieplarnianym. Po spopieleniu trumny wraz z ciałem pracownicy krematorium muszą usunąć z popiołów metalowe śruby trzymające deski razem. Śruby te idą następnie do utylizacji razem z takimi "gadżetami" jak sztuczne stawy, metalowe płytki spajające kości czy rozruszniki serca.


Trumny z malowanego drewna - opcja rzadko wybierana i rzadko oferowana, bowiem takie trumny kosztują więcej niż inne kremacyjne (około 1000 zł), a tak samo idą od razu w ogień. Jeśli ktoś nie potrafi zaakceptować trumny do kremacji "z surowej dechy", może wybrać dechę zabejcowaną i polakierowaną. Taka opcja posiada wszelkie wady trumny z surowego drewna, a przy tym jest droższa. Dodatkowo jest to najmniej ekologiczna wersja trumny kremacyjnej - spalanie lakierów generuje toksyczne związki, które muszą ulec dopaleniu w specjalnej komorze, przez co zużywane jest więcej tlenu.



Co do urn na prochy, to jedyną ich cechą wspólną jest to, że muszą pomieścić 2-3 kg popiołu, rozdrobnionego do postaci przypominającej cukier kryształ. Poza tym różnią się wszystkim: kształtem, kolorem, ciężarem, materiałem, z którego je wykonano, zdobnictwem, biodegradowalnością, wartością artystyczną i ceną. Są urny "wewnętrzne" (do postawienia w salonie) i "zewnętrzne" (do zakopania w ziemi lub zatopienia w morzu). W Polsce przechowywanie prochów w domu lub rozsypywanie ich gdziekolwiek w naturze jest zabronione przez prawo. Prawo to jest bardzo stare, bo z 1959 roku, ale nie zanosi się na rychłą jego modyfikację, gdyż jedynym ugrupowaniem politycznym zainteresowanym zmianą ustawy o cmentarzach i chowaniu zmarłych jest SLD. Reszta twierdzi, że nie ma powodu, by to prawo zmieniać. Tak więc na razie musimy być posłuszni ustawie, która wkrótce będzie obchodzić 60-te urodziny. Kara za naruszenie zakazu przetrzymywania lub rozsypywania niepochowanych prochów może boleć. W 2009 roku pewien mieszkaniec Warszawy nie pochował na cmentarzu prochów swej żony, gdyż chciał mieć urnę w pobliżu siebie. Zapłacił za to grzywnę 5000 zł. Zgodnie z przepisami mógłby też trafić do więzienia. Czy to jest słuszne? Moim zdaniem nie. Prochy po kremacji są wyprażone, idealnie sterylne, całkowicie bezpieczne biologicznie i chemicznie. Nie mogą zaszkodzić ani środowisku, ani ludzkości. 



Poniższa galeria z opisami pozwoli na przegląd części pomysłów na urnę, jakie wykreowała ludzkość do tej pory. Tytułem wstępu powiem tylko, że najbardziej popularne są urny ceramiczne, metalowe i drewniane, lecz ostatnio na arenę wkraczają urny zrobione z materiałów łatwo się rozkładających w środowisku naturalnym. Klienci zakładów pogrzebowych preferują urny eleganckie, w moim odczuciu nieco bezosobowe, lecz na pewno w dobrym tonie. Są też zwolennicy urn dedykowanych zmarłemu, zawierających elementy związane z tym, co robił lub lubił za życia, albo ozdobione jego fotografią. Urny różnego typu oferują też artyści-plastycy, wznosząc się na wyżyny sztuki. Niektóre z nich są bardzo piękne i bardzo drogie.

⇒ Urny ceramiczne - jeden z najstarszych używanych przez ludzkość rodzajów urn na prochy zmarłych. U zarania dziejów robiono je po prostu z gliny. Obecnie klienci mają niezwykle szeroki wybór. Słowo "ceramiczny" oznacza wyrób z tworzywa, które w trakcie obróbki trzeba wypalać w wysokiej temperaturze. Takie urny wykonuje się z gliny i jej pochodnych, czyli rozmaitych glinek, porcelany, fajansu, kamionki itp. Do tego dochodzi różnorodność stylów i elementów zdobniczych, no i oczywiście cen. Naprawdę, jest w czym wybierać. Urny ceramiczne są dosyć delikatne i trzeba się z nimi obchodzić ostrożnie, gdyż mogą się stłuc. Nadają się zarówno do pochowania prochów w ziemi, jak i do przechowywania ich w domu.









Urny drewniane - mogą być toczone, sklejane, rzeźbione i zrobione z drewna łączonego z innymi materiałami. Do ich wytwarzania wykorzystuje się różne rodzaje drewna, tańsze lub droższe, o różnych barwach i różnej twardości. W Polsce jest to zwykle drewno dębowe i bukowe, rzadziej sosnowe. Drewno można szlifować lub wycinać, można je bejcować, malować i lakierować. Drewniane urny o tradycyjnym pokroju nie kosztują wiele, ale urny designerskie mogą mieć ceny przyprawiające o zawrót głowy, w rodzaju kilku tysięcy dolarów. Urny z drewna można grzebać w ziemi, wrzucać do morza albo trzymać w mieszkaniu.  









Urny metalowe - stworzone z czystych metali (srebra, cyny, aluminium, miedzi) lub stopów (np. stali czy mosiądzu). W ujęciu klasycznym jedne przypominają termos, inne wazę, cukiernicę albo samowar. W ujęciu artystycznym mogą wyglądać jak obelisk, łza, serce, zwierzę, kwiat lub dowolny przedmiot użytkowy, albo też wysmakowana abstrakcja. Metal może być wytłaczany lub gładki, wypolerowany na błysk lub na mat, chromowany, pokryty naturalną patyną, albo pomalowany emalią w dowolne wzory. Koszt metalowej urny, która wyszła spod palców artysty-metaloplastyka może sięgać kilku tysięcy dolarów. Te najzwyklejsze, proste (ale eleganckie) w Polsce kosztują około 200 zł. Takie urny nie powinny być zakopywane w ziemi z uwagi na szkodliwość metali - szczególnie ciężkich - dla środowiska. Jednak polskie prawo nie przewiduje możliwości innej niż pochówek prochów, więc zakup metalowej urny jest równoznaczny z postawą nieekologiczną.
  










Urny kamienne - najczęściej z marmuru i granitu, rzadziej z naturalnego kamienia lub alabastru. Kamień nie poddaje się łatwo obróbce, dlatego wyczarowane przez kamieniarzy formy są proste, zwykle geometryczne, bez finezyjnych ozdób. Takie urny można zakopywać w ziemi, można też je umieścić we wnętrzu lub na świeżym powietrzu, np. w ogrodzie lub na ganku - oczywiście nie w Polsce (acz w przypadku, gdy polskie prawo ulegnie przebudowie i dostosuje się do czasów, przybędzie opcji). Kamienne urny są znakomitym wyborem, jeżeli chcemy pochować prochy w ziemi. Nie trzeba wówczas kupować żadnej osłony na urnę, która jest, można powiedzieć, wieczna, gdyż zakopany w ziemi kamień nie ulega rozkładowi. W ten sposób prochy zmarłej osoby nie wchodzą w obieg materii w przyrodzie; trwają w urnie przez wieki.







Odmianą urn kamiennych są urny betonowe. Można je zaliczyć także do kategorii kompozytowych. Pretendują do designerskich, ale czy beton to na pewno dobry wybór? 


Urny szklane i kryształowe - chociaż są piękne, nawet jeżeli forma jest prosta, nie należą do najpopularniejszych. Być może dlatego, że kojarzą się zanadto z przedmiotami użytkowymi, jak wazon, puchar czy cukiernica, albo, że wyglądają jak ozdobne bibeloty, zwykłe "łapacze kurzu". Być może dlatego, że łatwo je stłuc i co wtedy - prochy się rozsypią, wymieszają z odłamkami szkła, no i trzeba będzie je pozamiatać albo wciągnąć w odkurzacz? Co do technik produkcyjnych, to można stosować wszystkie techniki znane ludzkości. Szkło może być dmuchane lub w postaci włókien szklanych, przejrzyste bądź zmatowione, białe lub barwione, gładkie albo rzeźbione. Wiele urn z tej kategorii to małe lub wielkie arcydzieła, często unikalne, robione na zamówienie. Co do ich relacji ze środowiskiem, czyli tzw. ekologiczności, nie są najlepszym wyborem, jeżeli urna ma być pochowana w grobie. Szkło to tworzywo, które w zasadzie nie rozkłada się wcale (niektóre źródła podają czas rozkładu szkła 4000 lat). Tak więc prochy zmarłego nie mają szansy na zintegrowanie się z przyrodą. Poza tym niektóre rodzaje szkła nie powinny być zakopywane w ziemi z uwagi na zawartość szkodliwych pierwiastków. Takim rodzajem jest szkło kryształowe, zawierające sporo ołowiu. Wprawdzie ołów ten nie uwolni się tak szybko, lecz lepiej unikać kontaktu kryształów z glebą. Ale już w kolumbarium taka urna sprawdzi się znakomicie.    

Urny ze szkła dmuchanego lub z włókien szklanych:









I kryształowe:





⇒ Urny biodegradowalne - najmodniejsze, jeśli wziąć pod uwagę ogólnoświatowy trend ekologiczny. Są to urny skromne, bazujące na prostych projektach, zrobione z surowców wtórnych (głównie z papieru), z materiałów naturalnych (np. kory, korka, wikliny, igieł sosny, traw, surowego drewna, ziemi czy nawet żelatyny) bądź z biodegradowalnych tworzyw sztucznych. Czasem do ich wyrobu używa się wiórów drzewnych, pokruszonych muszelek lub piasku wymieszanego z naturalnym spoiwem. Produkuje się je masowo, ale to nie oznacza, że nigdy nie wkłada się żadnego wysiłku w nadanie im akceptowalnej dla oka formy. Dzięki szybkiemu (poniżej roku) rozkładowi urny prochy zmarłego rozpraszają się stopniowo, cząstka po cząstce integrując się z naturą. Urny tego typu przeznaczone są wyłącznie do użytku zewnętrznego, głównie do rozsypywania prochów, ale także do grzebania w ziemi lub zatapiania w wodzie. Nazywa się je ekologicznymi, gdyż nie zawierają toksycznych dla środowiska substancji, które mogłyby się uwolnić w czasie rozkładu.

Urny biodegradowalne są najczęściej kupowanymi urnami kremacyjnymi w USA. W Polsce, kraju tradycjonalistów, tego rodzaju naczynia na prochy zmarłych chyba nie mają szans... Któż by chciał pochować bliską osobę w kartonowym pudełku, jak chomika? Inna sprawa, że takie zwyczajne kartonowe pudełko przeznaczone jest do rozsypywania prochów. Prochami można nawozić kwitnące rośliny ozdobne w ogrodzie. Można puścić je z wiatrem ze szczytu góry albo wysypać w kilku ulubionych miejscach zmarłego. Gdy prochy się wyczerpią, kartonowe pudełko zwyczajnie się wyrzuca. Praktyczne, prawda? Jeżeli kogoś to oburza, jest dla niego pocieszenie: wśród biodegradowalnych urn znajdą się i takie, które nie prezentują się rażąco i nie kojarzą się z brakiem szacunku dla zmarłego.









Ciekawym rozwiązaniem są bio-urny z nasionami - wynalazek hiszpański, produkowany przez firmę Estudi Moline. Są to urny biodegradowalne zrobione z łupin kokosa, wyścielone torfem i celulozą, z nasionami drzew w środku. Po umieszczeniu w takiej urnie prochów należy ją zakopać w ziemi i regularnie podlewając czekać, aż wyrośnie drzewo. Gatunek drzewa można wybrać, funkcjonuje nawet hasło "wybierz drzewo, jakim chcesz być". W ten sposób martwa materia pozostała po zmarłym przybiera formę drzewa i powraca do życia - w sprzyjających warunkach całkiem długiego.


Urny artystyczne z masy papierowej - są odmianą urn biodegradowalnych, od których różnią się przede wszystkim tym, że jest to ręczna robota artystyczna, często na zamówienie, co też przekłada się na znacznie wyższą cenę. Rozkład takiej papierowej urny w ziemi czy wodzie zachodzi bardzo szybko. Urny z tej kategorii zrobione są z niebielonego papieru odzyskanego z recyklingu, zaś klejenie i malowanie opiera się wyłącznie na naturalnych spoiwach i barwnikach. Do dekoracji używa się także tworzyw naturalnych, jak bawełna, konopie, zasuszone rośliny, glina, sproszkowana kreda, piasek, kamyki, olej lniany. Wytwarzaniem takich urn zajmują się zwykle artyści-plastycy, którzy na życzenie rodziny mogą stworzyć spersonalizowany projekt, będący prawdziwym arcydziełem. Kto jednak nie chce wydawać zbyt dużo, może poprzestać na prostszych urnach z papieru o kształcie podstawowych brył geometrycznych. W mini-galerii poniżej można obejrzeć przykłady urn robionych przez Annie Leigh z Wielkiej Brytanii (oprócz tej ostatniej, w kształcie żołędzia, produkowanej na dużą skalę i sprzedawanej przez amerykańskie firmy pogrzebowe w wielu wersjach kolorystycznych).  





I jeszcze kilka papierowych urn innej projektantki brytyjskiej, Beth Hughes, wykorzystującej do ich dekorowania m.in. paski ręcznie barwionego muślinu (1), sznurek i torf (4), muszelki (6), wełnę (3), zasuszone trawy (5) oraz mchy i porosty (2). 


123

456

Urny tekstylne - czyli wykonane z tkanin. Powstają jako artystyczne wizje urny, która wcale nie wygląda jak urna. Twórcy takich urn starają się tchnąć w nie piękno, zagrać kolorami, przeciwstawić się smutkowi i tragizmowi śmierci. Każda urna jest inna, bo każda wychodzi z ręki artysty, nie rzemieślnika. Tekstylne urny mogą być robione na zamówienie według indywidualnych wskazówek. Bywa, że klienci dostarczają artystom ubrania po swoich zmarłych, by właśnie z nich powstała urna. Jedną z bardziej znanych producentek, a właściwie twórczyń tekstylnych urn jest Amerykanka Julie Moore. Oto jej prace:




I jeszcze urna autorstwa Jemimy Fisher, która specjalizuje się w ornamentacji ornitologicznej:


 

Tekstylne urny są przyjazne środowisku, gdyż można do ich wytwarzania zużywać surowce wtórne, a poza tym nie rozkładają się bardzo długo w ziemi. Można też w nich przechowywać prochy bliskiej osoby w domu.

Urny z soli - także z kategorii tych ekologicznych i biodegradowalnych. Robione ręcznie z bloków soli himalajskiej, która ma 250 mln lat i jest uważana za najczystszą na świecie, co przydaje jej pozytywnej symboliki. Pod wpływem kontaktu z wodą urna taka znika w przeciągu kilku godzin, dlatego nadaje się znakomicie do zatopienia. Można ją też zakopać.


Inne urny - mam tu na myśli wszystkie urny, których nie da się łatwo zaszufladkować, jako że wykonane są z wielu różnych połączonych ze sobą materiałów, albo też z rozmaitych tworzyw o mieszanym składzie, określanych mianem "kompozytów" (przykładami takich tworzyw są: laka, bakelit, sklejka oraz laminaty). Mogą służyć jako bibeloty, przytulanki lub pojemniki na prochy przeznaczone do rozsypywania.    







Podsumujmy to wszystko. Jakie najważniejsze trendy obserwujemy dziś w dziedzinie projektanctwa urn kremacyjnych przeznaczonych do zakopania w ziemi? Przede wszystkim urna powinna być wykonana z naturalnych tworzyw, nie zawierająca toksycznych dla środowiska chemikaliów i szybko ulegająca biodegradacji. Dobrze, jeśli do jej stworzenia wykorzystane zostały materiały pochodzące z recyklingu. Co do samego wyglądu, modne są formy i motywy zaczerpnięte z natury, jak kwiaty, liście, owoce, zwierzęta czy krajobrazy.

W przypadku urn przeznaczonych do trzymania w domu wyraźnych trendów nie ma. Normy nie istnieją, a formy są podyktowane przez fantazję artystów i uczucia klientów.  

Na koniec mały rozdzialik o prawie nieistniejących w polskiej kulturze tzw. urnach pamiątkowych albo prezentowych, zwanych niekiedy relikwiarzami (ang. keepsake urns). Jak już wspominałam, w Polsce całość prochów musi zostać pochowana, nie wolno ich przechowywać w domu, ani rozsypywać. Ale w innych krajach, jak np. USA, prawo pozwala rodzinie zmarłego na rozmaite manipulacje prochami. Można je postawić na kominku, można wsypać pod najpiękniejszy krzak róży w ogrodzie, albo też podzielić na kupki i każdą puścić z wiatrem w innym miejscu, np. jedną w górach, drugą nad morzem, a trzecią w Las Vegas. Można też odsypać sobie garstkę prochów do specjalnego pojemniczka zwanego małą urną i zawsze nosić przy sobie, w torebce lub w charakterze biżuterii. Co więcej, można przygotować kilka takich pojemniczków i obdarować nimi różne osoby z najbliższego grona osoby zmarłej. Moda na relikwiarze podobno już dociera do Polski, tylko... co na to prawo?

Oto kilka zdjęć pojemniczków na szczyptę prochów. Generalnie przypominają one duże urny, a czasem nawet sprzedawane są z nimi w komplecie.




Hasło na zakończenie: bądź modny, bądź eko - kremuj! I pamiętaj, że w urnach - w przeciwieństwie do trumien - tkwi piękno.

©  Agata A. Konopińska

Źródła informacji i zdjęć:
↷www.creativecoffins.com
↷www.gazetakrakowska.pl/artykul/62742,odlotowe-urny-wiklinowe-trumny,id,t.html
↷www.eco-urns.co.uk
↷www.goodfuneralguide.co.uk/tombstones-and-ashes
↷http://earthvessels.co.uk
↷A.G. Breed, The Associated Press (2015): "With cremations up, urn artists look for the beauty in death" at http://globalnews.ca/news/
↷A.J. Dudek (2014): "Drzewo zamiast trumny" at http://natemat.pl/
oferta różnych zakładów pogrzebowych