wtorek, 20 listopada 2018

Pochówek z ziębą

Świeża ciekawostka: niezwykłe odkrycie archeologiczne pod Krakowem. Dlaczego zięby? Dlaczego w ustach? Może to ślad jakiegoś nieznanego dotąd obyczaju pogrzebowego. A może po prostu zmarłe dziecko bardzo lubiło zięby…
https://www.tvp.info/40039202/

środa, 3 października 2018

Kopara opadła...

Historyjka makabryczna
jakby nieco deliryczna,
ale całkiem autentyczna.


Głęboko współczuję rodzinie. Robotnikom, którym się owa "przygoda" zdarzyła - też. I myślę sobie, że gdyby ciało skremowano, to nie stałoby się coś tak okropnego. TU PRZECZYTASZ O TEJ "HECY"!

niedziela, 12 sierpnia 2018

Śmierć, pogrzeb i grób Ludwika Bawarskiego

Ludwik Bawarski? Jeśli nie pamiętacie co to za postać, przypomnę Wam. Jego nazwisko rodowe to Ludwig Friedrich Wilhelm von Wittelsbach. W skrócie nazywano go Ludwikiem II lub Ludwikiem Bawarskim (chociaż Bawarii królowało więcej Ludwików). Miał też złośliwe przydomki: Ludwik Szalony, Bajkowy Król. Teraz już kojarzycie?


Na tron Wolnego Państwa Bawarii Ludwik II wstąpił jako 19-latek w 1864 roku i zamiast rządzić, zabrał się za mecenat sztuki (szczególnie muzyki Richarda Wagnera, którą kochał ponad swoje królestwo). Nie był to człowiek zły, ani głupi - po prostu, jak to się mówi kolokwialnie, "miał coś nie tak z głową". Zamykał się w swoich przepysznych, kapiących złotem komnatach, izolował od ludzi, oddawał romantycznym rojeniom, projektował nowe pałace i w końcu dochrapał się tego, że w 1886 roku uznano go za niepoczytalnego i pozbawiono tronu. Aby go całkiem usunąć z areny politycznej, wywieziono go karetą bez klamek (sic!) do małego zamku Berg, gdzie po zaledwie trzech dniach pobytu pożegnał się z tym światem. Do dziś nie jest jasne, czy został zamordowany, czy uległ wypadkowi podczas próby ucieczki, czy też popełnił samobójstwo - dosyć, że jego ciało znaleziono na brzegu jeziora, i to nie samo, tylko w towarzystwie martwego ciała psychiatry, który wcześniej wydał orzeczenie o niepoczytalności króla. Co się tam naprawdę wydarzyło - nie wiemy.

Odnośnie stanu zdrowia, a w tym - stanu umysłu i ducha Ludwika Bawarskiego krąży dziś wiele sprzecznych opinii. Są tacy, którzy powiadają, że miał zmiany neurodegeneracyjne w mózgu. Są głosy, że był dotknięty fobią społeczną. Ciekawa jest koncepcja, iż chorował na rzadką chorobę genetyczną - porfirię, tak samo zresztą jak jego brat, a obaj synowie odziedziczyli schorzenie po matce. Inni przypisują mu zaburzenia osobowości podobne w swym obrazie do schizofrenii. Jeszcze inni twierdzą, że nie był na nic chory, tylko dziwactwami odreagowywał nadmierny stres związany ze swym stanowiskiem. Mówi się też o jego orientacji homoseksualnej (niewykluczone, że kochał się w Wagnerze, wspomina się też o kilku romansach z młodymi pracownikami dworu). Niektórzy przypuszczają, że w tym właśnie tkwiło sedno jego dziwacznego zachowania i skłonności do depresji. Niestety, na co cierpiał naprawdę, już się nie dowiemy.

Współcześnie żyjący Wittelsbachowie nie zgadzają się na otwieranie trumien, ani na przebadanie w nowoczesnym stylu szczątków swoich przodków, nawet za pomocą rentgena czy tomografii komputerowej bez dotykania zwłok, nie mówiąc już o diagnostyce biochemicznej i genetycznej, których się bez dotykania zrobić nie da. Niemożliwe jest zatem znalezienie domniemanych dowodów zabójstwa, określenie przyczyny śmierci, ani ustalenie, na co (ewentualnie) chorował ekscentryczny król. Nie powinniśmy jednak mieć o to żalu do Wittelsbachów, bo prawdopodobnie wypełniają oni sumiennie wolę Ludwika, który zadeklarował kiedyś, że chce "pozostać wieczną tajemnicą dla siebie i dla innych". 




Ludwik II pozostawił po sobie najbardziej chyba znany na świecie zamek Neuschwanstein, nawiedzany przez przerażająco skłębione tłumy (ja też tam byłam, swoje zapłaciłam i swoje odstałam, dobrze się bawiłam). I jeszcze kilka pałaców, w tym zachwycający Linderhof w Alpach Ammergalskich (też byłam i gorąco polecam). Nadszarpnął wprawdzie budżet państwa, by to wszystko wybudować i wyposażyć, ale za to dziś Bawaria czerpie dzięki tym arcydziełom architektury olbrzymie zyski z turystyki. Ludwik wybudował też wspaniałą operę i tak zasponsorował i rozgrzał artystycznie Wagnera, że powstały jego największe dzieła: Pierścień Nibelungów i Walkiria. Bawaria i dzisiejsze Niemcy wiele zawdzięczają temu władcy i mają tego świadomość. Nie mówi się o nim inaczej niż "nasz umiłowany król". Ale przejdźmy do rzeczy, czyli do śmierci, pogrzebu i grobu Ludwika II. Nie dotarłam do zbyt wielu źródeł informacji na ten temat, więc podzielę się tym, czego udało mi się dowiedzieć. 

Zacznijmy od przyczyny śmierci. Oficjalna nota brzmiała: Ludwik II Bawarski popadł w nieuleczalną chorobą psychiczną, został zdetronizowany i aresztowany, a następnie popełnił samobójstwo w wodach jeziora Starnberg, uprzednio zabijając swego lekarza-psychiatrę, który wydał orzeczenie o jego chorobie. Nie da się ukryć, że brzmi to sensownie, chociaż raczej nie jest prawdą. Jeśli idzie o przyczynę medyczną śmierci, to skoro ciało króla znaleziono w jeziorze, pierwszą hipotezą jest naturalnie to, że się utopił. Może targnął się na swe życie, rzuciwszy się do wody, może wpadł do niej przypadkiem, a może ktoś go wepchnął - tak czy inaczej, zginął przez utonięcie. Tymczasem sekcja zwłok przeprowadzona wkrótce po śmierci wykazała brak wody w płucach, a tym samym dowiodła, że śmierć nie nastąpiła przez utonięcie. Stało to w zgodzie z faktem, że ciało króla unosiło się na wodzie. Była amerykańska prokurator Ann Marie Ackermann, która przeniosła się do Niemiec i sporo publikuje na tematy kryminalno-historyczne, rozważa w swoim artykule, czy Ludwik II mógł zginąć przez tzw. "suche utonięcie". Jest to zdarzająca się rzadko sytuacja, w której gardło zaciska się tak, że woda nie może dostać się do płuc, a wtedy ciało - o ile nie zostanie dodatkowo obciążone - nie pójdzie pod wodę. Zamknięcie dróg oddechowych może nastąpić wskutek nagłego spazmu mięśni wywołanego udarem bądź zawałem. Prawdopodobnie może do niego dojść również poprzez duszenie (przez zabójcę), ale to pozostawiłoby na szyi denata ślady, których u Ludwika Bawarskiego nie stwierdzono (a w każdym razie nie ma na ich temat ani słowa w oświadczeniu lekarskim, co właściwie jest możliwe, jeżeli dokonano na królu zabójstwa i chciano sprawę wyciszyć). Problematyczne jest przy tej hipotezie to, że ciało psychiatry Ludwika również pływało po jeziorze, tuż obok. Podwójne suche utonięcie jest stanowczo zbyt mało prawdopodobne. 

Według Ackermann, która przewertowała rozmaite artykuły, listy, dzienniki, oświadczenia prasowe, notatki i szkice związane ze sprawą, najbardziej prawdopodobne (acz nie stuprocentowo pewne) jest, że Ludwika zamordowano strzelając mu dwukrotnie w plecy. Dokument z sekcji zwłok o tym nie wspomina, ale rodzina Wittelsbachów od dawna wie, że tak właśnie było i jakoby jest w posiadaniu królewskiego płaszcza z dwiema dziurami po kulach - chociaż dowód ten jeszcze nie ujrzał światła dziennego. Do utrzymywania tajemnicy członków rodziny zobowiązywała przysięga, lecz w miarę upływu czasu jej moc najwyraźniej osłabła i potomkowie dynastii zaczęli puszczać parę z ust. Ponadto lekarz, który badał króla zaraz po śmierci napisał pod koniec życia oświadczenie, że w dokumencie z badania poświadczył nieprawdę, bo w rzeczywistości Ludwik miał na plecach dwie rany postrzałowe. Niestety, jego oświadczenia nie odnaleziono, więc nie jest pewne, że w ogóle istniało. 

Kolejnym argumentem jest portret Ludwika (to ten pośrodku na obrazku poniżej) namalowany w kilka godzin po śmierci, na którym z kącika ust króla wypływa strużka krwi.


Portret ów, wcześniej nieznany i wykonany na kawałku płótna, sfotografował i opublikował bawarski historyk sztuki, profesor Siegfried Wichmann po tym, jak przyniósł mu go znienacka pewien człowiek. Pech chce, że człowiek ów już w kilka dni po spotkaniu z profesorem przepadł bez wieści wraz portretem, zwróconym mu grzecznie przez uczonego. A czy smuga narysowana w kąciku ust istotnie była strużką krwi? Na podstawie zdjęcia (czy nawet samego szkicu) trudno to ustalić. Fakt jest natomiast taki, że na szkicu oprócz martwego króla znajdował się również człowiek (na obrazku - z lewej strony), którego majątek po latach wystawiono na aukcję i - zapewne - dobrze sprzedano. Może więc szkic był sfałszowany i miał tylko podbić cenę zaplanowanej aukcji? Tego się pewnie nigdy nie dowiemy. 

Co jeszcze ciekawsze, właściciel łodzi (niejaki Lidl), którą jakoby miał wypłynąć na jezioro Ludwik tego wieczoru gdy zginął, był świadkiem zabójstwa. Gdy król wsiadł do łodzi, ktoś postrzelił go śmiertelnie z ukrycia. Przerażony Lidl wyrzucił ciało z łodzi i siedział cicho, bowiem po pierwsze - bał się, że zostanie oskarżony o ów czyn, zaś po drugie - złożył przysięgę milczenia bawarskiemu ministrowi (podejrzewam, że pod wpływem szantażu i właśnie dlatego się bał). Napisał jednak o tym w swoim pamiętniku. Pamiętnik wypłynął na światło dzienne w połowie XX wieku i po jakimś czasie w tajemniczy sposób zaginął. Szczęśliwie eksperci zdążyli orzec jego autentyczność, a badacz historii Ludwika Bawarskiego, Albert Widemann, zdołał sfotografować dwie jego strony z zapiskami na temat owego feralnego wieczoru. O ile poprzednio wspomniane dowody pozostawiają duże wątpliwości, to sprawa pamiętnika Lidla jest dosyć mocnym argumentem przemawiającym za zabójstwem sławnego króla. 

Pozostaje jeszcze kwestia, kto strzelał, albo kto stał za zabójstwem. Psychiatra, który fałszywie zaświadczył o chorobie psychicznej Ludwika? Wuj (a dokładnie - stryj) Ludwika, książę Bawarii Luitpold Wittelsbach, który we współpracy z psychiatrą najpierw odsunął od władzy starszego ze swych bratanków, a potem również jego brata Ottona, by samemu sprawować władzę jako regent? (To by się zgadzało z faktem, że psychiatrę również znaleziono martwego - jako osoba świadoma spisku musiał zginąć). A może przeciwnicy polityki Wittelsbachów, albo po prostu przeciwnicy Ludwika, którym nie podobało się, że zamiast prowadzić wojny, król rozwija kulturę i sztukę? Albo też ktoś z samych Wittelsbachów, nie mogący znieść, że Ludwik trwoni rodzinną fortunę na swoje oderwane od realiów wymysły? Czy po prostu jakiś zawiedziony kochanek (psychiatra zaś zginął jako świadek zabójstwa)? Pewna notatka wykonana pismem gotyckim i zatknięta za okładkę książki wskazuje, że zabójcą był psychiatra. Notatkę sporządził rzekomy świadek wydarzeń, który wraz ze swoimi towarzyszami pojawił się niespodziewanie na miejscu zbrodni i został zaatakowany przez psychiatrę strzykawką. Świadek i jego towarzysze zamordowali niebezpiecznego psychiatrę i przez lata trzymali wszystko w tajemnicy. Któż jednak da głowę, że cała ta historia nie została zmyślona? 

Dziś na jeziorze Starnberg można ujrzeć pamiątkowy krzyż w miejscu, gdzie znaleziono ciało króla. 


Teraz opowiedzmy o pogrzebie. Zwykle widuje się zdjęcia i portrety Ludwika Bawarskiego za młodu, w chłopięcym albo młodzieńczym okresie życia, kiedy był szczupły i miał delikatną, świetlistą twarz. Jednakże w momencie śmierci król miał 40 lat, więc w trumnie był pulchnym brodaczem i wyglądał tak: 


Gdy martwego króla przyniesiono znad jeziora na zamek, królewski medyk przeprowadził oględziny i wydał zaświadczenie o ich wyniku (jak już wspominałam, prawdopodobnie fałszywe). Pierwszym etapem przygotowań do pogrzebu było przewiezienie zwłok króla z zamku Berg do Monachium. Zwłoki, złożone w złotej karocy, jechały w uroczystym, nocnym kondukcie oświetlanym latarniami. 


W Monachium zwłoki poddano autopsji. Jako że bawarska tradycja nakazuje złożyć serce króla do srebrnej urny i umieścić urnę w Kaplicy Miłosierdzia w Altötting pomiędzy sercami innych władców, podczas autopsji serce Ludwiga wycięto. Reszta ciała króla, ubrana we wspaniałe szaty z regaliami Zakonu Św. Huberta, została wystawiono w kaplicy królewskiej na terenie Rezydencji Monachijskiej. Otoczone potrójnym wieńcem świec i obłożone kwiatami ciało, spoczywało na castrum doloris, ceremonialnym katafalku-ołtarzu. Kuzynka króla, Elżbieta Austriaczka (Cesarzowa Sissi), włożyła w dłoń Ludwika bukiecik białego jaśminu. Przy martwym królu czuwała straż w galowych mundurach. 


Pogrzeb odbył się 19 czerwca 1886 roku - z wielką pompą, a jakże! I nie bez legendy. Grobem Ludwika Bawarskiego została krypta Wittelsbachów w podziemiach kościoła Św. Michała w Monachium. Kościół ten już w czasach Ludwika Szalonego uchodził za arcydzieło architektury. Dziś określa się go jako wybitne dzieło renesansu z elementami baroku, a ponieważ go zwiedziłam, mogę poświadczyć, że robi wrażenie i jest udanym mariażem dwóch epok. Fasada, ozdobiona posągami władców z dynastii Wittelsbachów, wygląda dzisiaj tak:


W kościele owym 133 lata temu odbyła się msza żałobna za Ludwika Szalonego. Przybyły niezliczone tłumy.

Można powiedzieć, że natura, tak kochana przez romantyków i artystyczne dusze, pożegnała Szalonego Króla Z POMPĄ. Gdy trumna z ciałem przybyła do kościoła, nad miastem gruchnęła nagła, gwałtowna burza. Podczas składania trumny do grobu zapaliła się na niebie tak jasna błyskawica, po której nastąpił tak ogłuszający huk, że ludzi odrzuciło na ścianę kościoła.


Po uroczystości pożegnalnej ciało króla spoczęło w krypcie kościoła Św. Michała w towarzystwie innych znamienitych Bawarczyków. Dziś w krypcie spoczywa 40 przedstawicieli dynastii Wittelsbachów. Oprócz Ludwika Szalonego leży tam jego brat Otto, także uznany za niezdolnego do sprawowania rządów nad Bawarią i zdjęty z tronu. Ale wróćmy do pogrzebu. 

Na czarnej, eleganckiej (acz nieco przygnębiającej) trumnie ustawiono koronę Ludwika. Można się jej pokłonić jeszcze dziś. Ja w każdym razie, bawiąc w Monachium, nie omieszkałam tego zrobić. Zapłaciłam za bilet 2 euro (to było w 2015, ale obecnie wstęp kosztuje tyle samo) i zeszłam do podziemia, obojętnie przyjmując do wiadomości uwagę nadętego biletera "no photo". Obojętnie, bo zamierzałam zrobić ukradkiem jedno czy dwa zdjęcia słynnej trumny. 

Do trumny nie można się zbliżyć tak, by jej dotknąć - jest zabezpieczona metalowym ogrodzeniem. Zawsze pali się przy niej gromnica i stoją świeże kwiaty przynoszone przez ludzi. Niekiedy jest to niezła kwiaciarnia! Wydaje się, że król odszedł niedawno, tymczasem było to grubo ponad wiek temu. Wygląda na to, że naród nieprzerwanie szanuje jego pamięć. Historia Ludwika II to jedna z najbardziej tajemniczych, a zarazem smutnych historii ludzkiego losu, w której przepych splata się z nędzą przybierającą postać obsesji, choroby, samotności i nieszczęścia. 

Włączyłam zawieszony na szyi aparat, uniosłam go dyskretnie, by pstryknąć fotkę i wtedy zobaczyłam oburzonego biletera, który wbiegł do krypty z okrzykiem "no photo, NO PHOTO"! Cóż, poddałam się - w krypcie musiał działać monitoring, więc kolejne próby mogłyby się skończyć wezwaniem policji. Dlatego teraz kończę mój post zdjęciem znalezionym w necie... 


©  Agata A. Konopińska 


ŹRÓDŁA:
- Kalyan B. Bhattacharyya (2017) Johann Bernhard Aloys von Gudden and the Mad King of Bavaria. Ann Indian Acad Neurol. 20(4): 348.\
- Ann Marie Ackermann (2016) "Death of King Ludwig II of Bavaria: Was it Murder?": https://www.annmarieackermann.com/death-of-king-ludwig-ii-bavaria-murder/
- Rosemarie Fruehauf (2009, rewizja 2015) "A King's Murder": https://www.theepochtimes.com
- Marta Landau (2007) "Spisek na Bajkowego Króla": https://www.wprost.pl
- "Konig Ludwig II von Bayern - a brief history": http://ludwigofbavaria.blogspot.com/2011/05/blog-post.html
- Jochen Kurten "Neuschwanstein and the secrets of Fairytale King Ludwig II": https://www.dw.com/en/neuschwanstein



czwartek, 12 lipca 2018

Fenomen Bawarii: szkielety w klejnotach


Bawaria to kraina cudów i dziwów. Zamki i pałace Ludwika Szalonego są magnesem dla tłumów turystów z całego świata. Golonka w piwie podawana z knedlami i kapustą to też cud – kulinarny. A w kartotece bawarskich zabytków aż się roi od kościołów, w których można stanąć oko w oko ze śmiercią, ustrojoną jak królowa. Co mam na myśli? Bawarską specjalność – ludzkie szkielety w klejnotach (po angielsku nazywane jewelled skeletons).



Zanim pokażę na zdjęciach o co chodzi, przedstawię tło historyczno-kulturowe owego fenomenu. Szkielety, o których mowa, zostały odkryte w rzymskich katakumbach pod koniec XVI wieku. Watykan uznał je za szczątki katolickich męczenników i świętych z okresu wczesnochrześcijańskiego, więc trzeba je było wykopać z katakumb i otoczyć należytą czcią. Ponieważ walka reformacji z kontrreformacją pozbawiła kościoły cennych relikwii, szacowne szkielety z rzymskich katakumb zaczęły podróżować po niemieckojęzycznej Europie, aby zająć ich miejsce w kościołach. Każdy kościół pragnął wejść w posiadanie przynajmniej jednego szkieletu, a im więcej mogłoby ich przybyć z Włoch, tym lepiej. Uprzywilejowane były kościoły ze znajomościami w Rzymie. Małe kościoły bez układów musiały „uzasadniać” swe zamówienia na szkielety łapówkami. Interes kręcił się pełną parą. Cud, że nie zabrakło świętych!

Szkielety najpierw trafiały do kościelnych podziemi, gdzie miały być przygotowane do wystawienia ich na widok publiczny. Zwykle zajmowały się tym zakonnice. Kości czyszczono i łączono za pomocą drutu oraz gwoździ (niekiedy wbrew anatomii), a w puste oczodoły wkładano szklane gałki oczne lub drogocenne kamienie. Szkielety ubierano i przystrajano prawdziwą biżuterią ze złota i rozsiewających tęczowe blaski klejnotów. Niekiedy na czerep nakładano perukę, wieniec lub koronę, a w rękę – oczywiście kościstą – wkładano krzyż, różaniec bądź jakiś przedmiot związany z osobą danego świętego. Cały proces trwał trzy lata. W końcu przygotowany szkielet-relikwię układano na aksamicie w szklanej trumnie i wystawiano w kościele, by wierni mogli wyciągnąć stosowne nauki. Najważniejsze było przesłanie, że śmierć czeka wszystkich, bogatych tak samo jak biednych, ale tylko ci, którzy mają we krwi niezłomną wiarę chrześcijańską (oczywiście w wersji watykańskiej), dostąpią zaszczytu zmartwychwstania i poznają olśniewające bogactwo życia wiecznego. Symbolem tego bogactwa były drogie kamienie, perły i złoto. Skąd je brały kościoły? Były to dary od parafialnych krezusów.

Relikwie sprawdzały się świetnie. Zostawały patronami od uzdrawiania i innych cudów, od ochrony i obrony przed wszelkim złem. Po wystawieniu szczątków w szklanej trumnie połowa dzieci chrzczonych w danym kościele otrzymywała imię szkieletu. Niestety, Oświecenie nie zaakceptowało takiego stanu rzeczy. Pod koniec XVIII wieku austriacki cesarz Józef II ogłosił, że szkielety służą nie tyle wierze chrześcijańskiej, ile zabobonom, więc muszą zniknąć z jego terytorium. Wiele z nich trafiło więc do skrzyń i zostało usunięte w mroki piwnic. Część klejnotów rozkradziono. Rozżaleni ludzie, wciąż wierzący w moc szkieletów, musieli się z tym pogodzić.

Ekscentryczny historyk sztuki z Los Angeles, Paul Koudounaris, który z pasją badał temat, odkrył, że niektórzy z tzw. świętych z katakumb wciąż czekają w podziemiach kościołów na ubranie i biżuterię, by móc „wyjść do ludzi”. Nieudekorowane szkielety są głęboko schowane i jest ich niemało. Część z nich została zdjęta z postumentów, część nigdy na nich nie spoczęła. Na przywrócenie im przez konserwatorów dawnej świetności kościołów obecnie nie stać. Czas mija, funduszy brak, a szkielety niszczeją.

O swoich pracach i przemyśleniach Koudounaris napisał książkę zatytułowaną Heavenly Bodies, opatrzoną kolorowymi fotografiami wszystkich szkieletów jakie znalazł, to znaczy jakie się ostały po czystkach przeprowadzonych w okresie Oświecenia. Dzięki swoim „kostnym” zainteresowaniom badacz zyskał wesoły przydomek: Indiana Bones. Kiedyś z pewnością jego książka będzie stała u mnie w domu na półce.

Z Koudounarisem nie chcę konkurować; jedną jego fotkę zamieściłam na początku postu, a kto jest ciekaw większej próbki jego unikalnych zdjęć, może zajrzeć tutaj: https://www.atlasobscura.com/articles/the-most-beautiful-dead-photographs-of-jeweled-skeletons

Ale chętnie pokażę własne zdjęcia tych szkieletów w klejnotach, które pojawiły się na naszym bawarskim szlaku podczas wakacji 2015. Pierwsze koty za płoty poszły w miasteczku Burghausen, do którego wybraliśmy się, by obejrzeć najdłuższy zamek Europy. Przy okazji wdepnęliśmy do kościoła Św. Jakuba i tam ujrzeliśmy – zupełnie się tego nie spodziewając i w ogóle nie podejrzewając, że istnieje na świecie coś takiego jak jewelled skeletons - Św. Anzelma, który uważany jest za najprzystojniejszego świętego z katakumb. Pomimo, iż w porównaniu z innymi szkieletami w klejnotach ten jest mało makabryczny, nie mogliśmy przełknąć śliny.


W bliskiej okolicy Burghausen znajduje się na wzgórzu Marienberg maryjny kościół pielgrzymkowy, zwany „Perłą znad rzeki Salzach”. Podjechaliśmy tam, żeby nasycić się blaskiem tej perły. Już na schodach powitały nas trzy wesołe buźki… Trzy Perełki…


We wnętrzu kościoła, rzeczywiście pięknym, mieliśmy okazję przypatrzyć się kolejnym świętym z katakumb, tj. Św. Prosperowi i Św. X (zapomniałam imienia, a na podstawie źródeł internetowych nie udało mi się ustalić). Nie wiedząc jeszcze nic na temat świętych w klejnotach, byliśmy w szoku. Co jest u licha z tą Bawarią? Czy tu w każdym kościele trzymają w szklanych gablotach ludzkie szkielety, skrzące się od ozdób jak choinki?

Św. Prosper był jednym z tzw. Ojców Kościoła, to znaczy wybitnym wczesnochrześcijańskim pisarzem, człowiekiem światłym, nieskazitelnym i nauczającym wiary. Dlatego jego szkielet dzierży w dłoni olbrzymie złote pióro.


Czaszkę Prospera owinięto przejrzystą tkaniną-siateczką. Zastanawialiśmy się, dlaczego. Czy chodziło o to, by braki w uzębieniu nie rzucały się tak bardzo w oczy? Szczerze mówiąc, wyszczerzona twarz Prospera była okropna.


Gdy przyjrzeliśmy się bliżej reszcie szkieletu, dostrzegliśmy różne rodzaje siateczek naciągniętych na kończyny i plamy z rdzy, które puścił gwóźdź spinający kości. Wyglądały jak zaschnięta krew, brrr!

Stopa Prospera miała zadziwiająco długie palce, okręcone starannie złotą taśmą z klejnotami. Może ktoś przez pomyłkę przyczepił do stopy palce dłoni?


Święty X też miał złote pióro, a w drugiej ręce – pojemnik z krwią, zapewne cudowną.



Na kolejne szkielety w szklanych trumnach natknęliśmy się zwiedzając Monachium. Pierwszy leżał w mrocznym, rokokowym kościele Św. Jana Nepomucena, wybudowanym przez braci Asamów jako prywatna kaplica. Pierś męczennika przykrywał – dosłownie – pancerz z błyskotek. Jego owinięta koronką czaszka budziła niepokój, kojarzyła się ze złym duchem, z dziećmi kukurydzy, z białym kosiarzem. Owijanie kości w koronki miało łagodzić grozę ich widoku, lecz według mnie można by się raczej zacząć jąkać ze strachu.


Koszmarny egzemplarz kostnego świętego – a właściwie świętej (Mundycji) – napotkaliśmy w monachijskim kościele Św. Piotra. W ręce trzymała szklany puchar z suszoną krwią – dowodem jej męczeństwa. Zgładzono ją przez ścięcie toporem. Co roku 17 listopada w kościele odbywa się specjalne nabożeństwo i procesja ze świecami na jej cześć.

Święta Mundycja świdrowała przestrzeń szklanym wzrokiem, aż strach było się zbliżyć.


Wprawiono jej w oczodoły sztuczne oczy, patrzące nader świadomie i w zestawieniu z wyszczerzonymi zębami przyprawiające o dreszcze. Do tego ktoś – na Boga, kto i dlaczego?! – owinął czaszkę Mundycji zwykłą gazą z apteki. (Później wyczytałam, że gaza zapobiegała pokrywaniu się kości kurzem i stanowiła doskonałe miejsce przyczepu dla ozdób.) Ale niezależnie od intencji, gaza nadawała dziełu rys tandety i rozłaziła się ze starości. Szkielet pod nią wyglądał jakby był oblepiony na wpół rozłożonym, zzieleniałym ciałem. To był prawdziwy horror, aż ścierpła mi skóra na karku. Chyba nigdy nie zrozumiem, dlaczego szkielety-relikwie zamieniano w tak makabryczne kukły.


Ostatnią „kukiełką” na trasie był Św. Amandus w kościele Św. Piotra i Pawła w położonym w Alpach Bawarskich miasteczku Oberammergau. Na tabliczce obok trumny nie podano, kim był ów święty, ale opisano perypetie, jakie miały miejsce podczas sprowadzania jego szkieletu do Oberammergau.

Szkielet Amandusa został ubrany w podarowany przez jakiegoś parafianina szykowny strój, w którym wycięto na piersiach wielką dziurę, żeby uwidocznić kości. Dziury w ubraniach pozwalały ludziom przekonać się, że oto mają przed sobą autentyk i podgrzewały ich wiarę. Żebra Amandusa frywolnie okręcono złotymi taśmami - och!



Więcej świętych nie pamiętam… I to już koniec mojej bawarskiej opowieści. Co ostatecznie myślę? Mój Boże, czy te szklane gały, opadnięte szczęki z brakami w uzębieniu, dziurawe szaty i nagie, kruszące się kości palców w pierścionkach to naprawdę jest obraz glorii życia wiecznego?


Takie, a często jeszcze bardziej upiorne szkielety w klejnotach można obejrzeć w kościołach nie tylko na terenie Niemiec, ale również Austrii i Szwajcarii. Największa ich liczba znajduje się w Bawarii. Z całej galerii szkieletów w klejnotach słynie Bazylika w Waldassen. Jedno ze „świętych ciał”, odziane w biret i skrzącą się klejnotami sutannę, należy – jak się mówi – do Św. Walentego. W dawnym opactwie cystersów Fürstenfeldbruck można stanąć oczodół w oczodół ze Św. Hiacyntem z Cezarei oraz Św. Klemensem, dwoma pierwszymi świętymi kościoła katolickiego. W opactwie Rott am Inn w XI-wiecznym klasztorze znajdziemy natomiast szkielety w wybitnie ekstrawaganckich pozach. W Roggenburgu 15 sierpnia jest dniem dorocznego festiwalu (Roggenburg Leiberfest), podczas którego szkielety w klejnotach „wychodzą do ludzi”. Dorabia się im twarze z wosku lub masy papierowej i niesie na paradę. A że piwo leje się strumieniami, panuje wesoły nastrój.

Na koniec pytanie, jakie ciśnie się na usta w związku ze szkieletami w klejnotach: na jakiej podstawie Watykan uznał znalezione w katakumbach szczątki za pozostałości świętych i czy to na pewno szczątki męczenników, a nie innych ludzi? Bo gdyby przypadkowe szkielety zwykłych ludzi (na przykład pogan i żydów, których chowano w rzymskich katakumbach) leżały teraz obłożone złotem i rubinami w szklanych trumnach jako kościelne relikwie, byłabym zniesmaczona. Tymczasem Koudounaris twierdzi, że watykańscy eksperci się mylili… Jeżeli przy szczątkach znaleźli tabliczkę z literą „M”, uważali ją za skrót od słowa „martyr” czyli męczennik. Jeżeli znaleźli fiolkę z wysuszonym osadem – nazywali ją krwią świętego. Twierdzili ponadto, że widzą wokół kości złotą aurę i czują słodki zapach, co było niechybnym znakiem świętości. O tym, że inicjał „M” mógł oznaczać popularne w Rzymie imię Marcus, a umieszczona przy zmarłym fiolka mogła zawierać perfumy (co też było powszechnym rzymskim obyczajem), nie chcieli dyskutować. Nadawali szkieletowi tożsamość - Bóg jeden wie, czy rzetelnie ustaloną, czy też wyssaną z palca. A tego co zrobił Watykan się nie kwestionowało.

Dziś wątpliwości się mnożą i o świętych z katakumb mówi się coraz częściej jako o fałszywych relikwiach. Krąży historyjka o tym, że jeden ze szkieletów został nazwany Św. Anonimusem! Ale popatrzmy na sprawę przychylnym okiem. Szkielety w klejnotach możemy potraktować jako dzieła sztuki baroku i pewną odmianę piękna. Co więcej, zdaniem jednego z pracowników opactwa w Rott am Inn młodzi heavy-metalowcy chętnie przychodzą do kościoła, bo dzięki ugarnirowanym szkieletom kościół stał się… fajny.

Sic transit gloria mundi.

©  Agata A. Konopińska

ŹRÓDŁA:

- Rachel Nuwer (2013) Meet the Fantastically Bejeweled Skeletons of Catholicism’s Forgotten Martyrs: https://www.smithsonianmag.com/history/
- In case you missed it... Jewelled skeletons: http://www.historyextra.com/gallery/heavenly-bodies-gallery
- Alara Benlier (2018) Explore the Jewelled Skeletons of Germany: https://www.itinari.com/pl/explore-the-jeweled-skeletons-of-germany-n3hu
- Skeletons of Rott am Inn, The Skeletons of Waldassen Basilica, Jeweled Skeletons of the Fürstenfeld Abbey: https://www.atlasobscura.com/places/
- Onet Podróże (2017) Najpiękniejsze szkielety na świecie?: http://podroze.onet.pl/ciekawe/najpiekniejsze-szkielety-na-swiecie/90k25l
- Bonnie K. Hunter (2013) Church of Peter & Paul, Oberammergau: http://quiltville.blogspot.com/2013/12/church-of-peter-paul-oberammergau.html

wtorek, 12 czerwca 2018

Wdzięczni dominikanie - bogaczom

W XVII wieku katakumby na południu Włoch przeżywały swój renesans. Chowali w nich zmarłych zwłaszcza Dominikanie. Na szlachetny pochówek z tradycyjnym "ociekaczem" zasługiwali możni (a więc arystokracja i bogate mieszczaństwo, które przysłużyło się kościołowi), dostojnicy świeccy oraz świątobliwi, czyli zakonnicy. O co chodzi z tym ociekaczem? W owym czasie panowała zasada: jeśli życie wycieknie z ciebie do ostatniej kropli, możesz umrzeć. I chodziło tu dosłownie o wyciekanie. 


Ciało martwego delikwenta dziurkowano i układano w pozycji embrionalnej w cantarelle, kamiennej niszy ściennej z dołkiem, do którego kropla po kropli spływały soki wyciekające z rozkładających się zwłok.


Gdy zwłoki oddały mikroorganizmom wszystko co oddać mogły, stawały się suche i lekkie - można było przystąpić do sedna pochówku. Opisana procedurę dozorował spec zwany schiattamuorto. Należy tu podkreślić, że z punktu widzenia higieny i bezpieczeństwa epidemiologicznego trzymanie rozkładających się zwłok w otwartych niszach stanowiło praktykę wręcz zatrważającą. Dlatego katakumby otwierano tylko wówczas, gdy trzeba było umieścić tam kolejnego zmarłego na ociekaczu, albo go pochować już po odcieknięciu płynów. 

Dominikanie oddzielali głowę od reszty zwłok i zachowywali ją, ponieważ jako katolicy uważali, że człowiek to jego głowa, bowiem to ona jest siedliskiem myśli oraz domem duszy. Reszta szczątków trafiała do kostnicy, gdzie odbywało się ich masowe składowanie. Głowa natomiast, będąca już tylko czaszką w cieniutkim pokrowcu z wysuszonej skóry, była wmurowywana w ścianę katakumb. Wmurowywana, lecz nie zamurowywana - pozostawała bowiem widoczna. 


Do głowy domalowywano fresk ukazujący zmarłego tak, by było wiadomo, kim był za życia, jak się nosił i jaki wykonywał zawód. Tego rodzaju praktyki były wyrazem szacunku wobec zmarłego i dotyczyły tylko bogaczy. W ten sposób na podziemnych cmentarzach powstawały makabryczne pasaże z wystającymi ze ścian autentycznymi czaszkami, nazywane dzisiaj przez niektórych "galeriami chorobliwej sztuki" albo "chorobliwymi galeriami sztuki". 


Najmajętniejszych obywateli było stać na wykupienie sobie "miejsce pochówku" w głównej alei katakumb. Nieco biedniejsi musieli zadowolić się bocznymi alejkami. Bycie pochowanym w ten sposób uważano za honor. Niejaki Giovanni Balducci, włoski malarz fresków i autor niebywale pięknych malowideł pokrywających kopułę florenckiej katedry, nie był człowiekiem ubogim, ani też anonimowym. Mieszkając w Neapolu, domalowywał do każdej czaszki w katakumbach San Gaudioso resztę obywatela, za co powinien być hojnie wynagrodzony. Zrezygnował jednak z zapłaty, chcąc otrzymać w zamian obietnicę, iż jego głowa zostanie wmurowana w "Alei Zasłużonych", czyli pomiędzy największymi neapolitańskimi znamienitościami. 


Dzięki opłatom wnoszonym przez zacnych obywateli, którzy chcieli godnego pochówku, rosły w górę wspaniałe bazyliki. Zaś praktyki funeralne dominikanów nie były wcale postrzegane jako wynaturzenie. Taki pochówek był w odczuciu ludzi naznaczony filozofią i świętością. Głowa stanowiła siedlisko duszy i osobowości oraz istotę człowieczeństwa. Dawała jej właścicielowi prezencję i potencjał. W przypadku osób świętych była najwspanialszą relikwią. 


Nie da się ukryć, że w pewnym sensie czaszki (czy głowy) zmarłych w dominikańskiej tradycji funeralnej stawały się tworzywem artystycznym i były eksponowane w cmentarnych "galeriach". Traktowanie ludzkich szczątków jako materiału dla artysty miało miejsce w historii ludzkości wielokrotnie. Najstarszym tego znanym przykładem jest słynna czaszka z Jerycha (sprzed 9,5 tysiąca lat), która stała się rdzeniem ozdobnej głowy z twarzą wymodelowaną w gipsie i oczami z muszelek. Tak więc dominikanie niczego nowego nie wymyślili. 

Dziś po czaszkach pozostały jedynie otwory w ścianach. Ich średnica zastanawia: czyżby dawniej ludzkie czaszki były mniejsze niż są obecnie? Wygląda na to, że tak. Za prawdopodobną tego przyczynę uznaje się niezbyt zdrowy styl dawnego życia, a w każdym razie niedobór pewnych składników odżywczych w ówczesnej diecie. Ludzie po prostu byli nieco niedożywieni i nie rośli tak jak dziś. 

Najlepszym miejscem do obejrzenia reliktów średniowiecznego pochówku à la dominikanin są wspomniane katakumby San Giovanni w Neapolu. Ja niestety nie zdążyłam do nich wejść, albowiem są zamykane już o 13:00. Mam zatem dobry powód, by wrócić do Neapolu :) 

©  Agata A. Konopińska 
ŹRÓDŁA
- Amanda Ruggeri (2017) Is this the world’s most macabre art gallery?: (www.bbc.com/culture/
- The San Gaudioso Catacombs and Basilica Santa Maria della Sanità, Naples, Italy (2013):- Catacombe di San Gaudioso (www.catacombedinapoli.it/)
- Catacombes di San Gaudioso (www.catacombedinapoli.it/)

- Catacombe di San Gaudioso (http://www.catacombedinapoli.it/en/places/catacombs-of-san-gaudioso-naples)
- Catacombe di San Gaudioso (http://www.catacombedinapoli.it/en/places/catacombs-of-san-gaudioso-naples)
- Catacombe di San Gaudioso (http://www.catacombedinapoli.it/en/places/catacombs-of-san-gaudioso-naples)
- Catacombe di San Gaudioso (http://www.catacombedinapoli.it/en/places/catacombs-of-san-gaudioso-naples)

- Catacombe di San Gaudioso (http://www.catacombedinapoli.it/en/places/catacombs-of-san-gaudioso-naples)

http://morbidanatomy.blogspot.com/2013/02/the-san-gaudioso-catacombs-and-basilica.html

http://morbidanatomy.blogspot.com/2013/02/the-san-gaudioso-catacombs-and-basilica.html

http://morbidanatomy.blogspot.com/2013/02/the-san-gaudioso-catacombs-and-basilica.html

niedziela, 10 czerwca 2018

Umieranie po neapolitańsku

Spaghetti po neapolitańsku, pizza po neapolitańsku – o tym słyszał każdy. Ale umieranie po neapolitańsku? Czy w Neapolu umiera się inaczej niż gdzie indziej?

Kto jest biegły w angielskim i lubuje się w tematyce pogrzebowej (albo po prostu obyczajowej), powinien przeczytać ciekawy artykuł M. A. Landeena zatytułowany (w tłumaczeniu) „Śmierć w Neapolu” - można go znaleźć TUTAJ. Tym, którzy nie czują się mocni w czytaniu ze zrozumieniem po angielsku, proponuję własny wyciąg informacji zawartych w artykule.

Dla Neapolitańczyków niewiele jest rzeczy o większym znaczeniu niż wygrywające numery sobotniej loterii. A numery te znają – oczywiście – zmarli. Zmarli chcą przekazać owe numery swym krewnym i przyjaciołom, toteż odwiedzają ich we śnie. Przekazanie informacji nie jest jednak proste, gdyż zmarli mogą się posługiwać jedynie językiem symboli i znaków. By coś z nich odczytać, trzeba być biegłym w interpretowaniu snów. Do pomocy Neapolitańczycy mają księgę zatytułowaną La Smorfia, jednak część symboli jest wieloznaczna i można przypisać im różne liczby. Dlatego najlepszym wyjściem jest sprowadzenie speca zwanego assisto. Spec wypyta o wszystkie szczegóły: czy sen był czarno-biały, czy może kolorowy, o której to było godzinie, jakie wówczas działało oświetlenie itd. itp. A potem ogłosi, czy był to jeden z TYCH snów, czy też sen pospolity, nie odnoszący się do sobotniej loterii. Assisto jest bowiem w kontakcie z duszami przebywającymi w czyśćcu i WIE.




Każdy Neapolitańczyk chce dobrze umrzeć, żeby mieć po śmierci spokój. I wszystkim członkom rodziny umierającego zależy na tym, by ich bliski miał dobrą śmierć. Dokładają wszelkich starań, by tak właśnie było. W ten sposób zapewniają kochanej osobie wieczną szczęśliwość, sobie zaś dobre układy pośmiertne ze zmarłym. Bo zmarły – wiadomo – może przyjść we śnie, rzucić parę liczb i odmienić życie żywych na lepsze. 

Co to znaczy „dobrze umrzeć”? Przede wszystkim w domu, wśród bliskich osób i znanych sprzętów. Nie mniejszą wagę ma to, że ciało nie może zostać zabrane do kostnicy. Jeżeli jakiemuś nieszczęśnikowi przydarzy się zejście śmiertelne w szpitalu, lekarz przygotowuje fałszywy wypis, określając stan osoby wypisywanej jako „bardzo bliski śmierci”. Dzięki temu rodzina zabiera ciało do domu. 

W domu ciało wkłada się do trumny ze swoistym dowodem tożsamości: między zaciśnięte palce wkłada się zmarłemu karteczkę ze zdjęciem patrona i podstawowymi danymi personalnymi w rodzaju imienia i nazwiska, daty narodzin i daty zgonu. Taki dowód tożsamości może być zmarłemu potrzebny w krainie wieczności. Trumnę zakopuje się na cmentarzu, po roku zaś ekshumuje się szczątki ciała i przygotowuje je do drugiego pogrzebu – szczegóły opisane są w innym moim poście (TUTAJ). Dopiero po drugim pogrzebie kończy się żałoba. Już nie ma nad czym rozpaczać: zmarły pozbył się na dobre ziemskich ciężarów i spokojnie odszedł tam, gdzie chciałby się znaleźć po śmierci każdy człowiek. 

Tak więc zgodnie z neapolitańskim podejściem zmarli są obecni i kontaktują się ze światem żywych, przynajmniej przez pewien czas, po śmierci. Bowiem śmierć jest tylko przystankiem pomiędzy życiem i życiem po śmierci, a szczątki ciała to jedynie tunel pomiędzy oboma światami. A jeśli czyjeś ciało zostanie porzucone bez miłości, dusza w nim trwająca zagubi się i będzie wiecznie błądzić, nie odnajdując spokoju. 

Ludzie ze świata zachodniego są zadziwieni mocnym powiązaniem Neapolitańczyków i ich kultury ze śmiercią. Cywilizacje zachodnie odpychają śmierć od siebie, nie chcąc o niej mówić, ani myśleć. Tymczasem żyjący Neapolitańczycy są w stałym kontakcie ze zmarłymi. Oznacza to po pierwsze, że jest im znacznie łatwiej pogodzić się z umieraniem bliskich. A po drugie - mają komfort życia w przeświadczeniu o kontynuacji swego istnienia po śmierci. Wprawdzie istnienie to przybiera inną, nieznaną formę, lecz nie jest kresem człowieka. I wreszcie po trzecie - śmierć łączy pokolenia, zarówno w sensie rodzinnym, jak i historycznym, dając poczucie ciągłości istnienia, sensu walki o lepszą doczesność i sensu odchodzenia w zaświaty. 

Ta przepaść kulturowa i filozoficzna pomiędzy południem Włoch a resztą Europy sięga drugiej połowy XIX wieku, kiedy to doszło do zjednoczenia Włoch. Po okresie napoleońskim przez 100 lat nie było wojen, więc stosunek społeczeństw zachodnich do śmierci uległ zmianie. Wcześniej śmierć była oswojona, traktowana jak coś normalnego, jak wyraz biologicznej przemijalności. Oczywiste było, że ci, którzy umarli, odeszli w zapomnienie. W XIX wieku nastąpiła diametralna zmiana: śmierć zaczęto postrzegać jako demona wdzierającego się przemocą w ludzką egzystencję i nie umiano się pogodzić z umieraniem. Na tym gruncie wzrósł społeczny imperatyw czczenia pamięci zmarłych i koncepcja narodu jako nieskończonego zbiorowiska wszechpokoleń. Rzecz jasna pamięć o zmarłych była tym trwalsza, im więcej funduszy na jej podtrzymywanie przeznaczali żywi. Zmienił się też stosunek ludzi do cmentarzy. W czasach wojen pełniły one wyłącznie funkcję praktyczną, to znaczy były miejscami, w których miały się spokojnie rozłożyć pogrzebane zwłoki, nikt więc nie wszczynał alarmu z powodu likwidacji starego cmentarza. W XIX wieku odpowiedzią na zapowiedź likwidacji cmentarza były protesty, a nawet zamieszki. Na cmentarzach rozkwitła sztuka sepulkralna i zagościła cześć narodowa. 

Lecz opisane wyżej dramatyczne zmiany nie zaszły w Neapolu. Neapolitańczycy byli "w stałym kontakcie" ze zmarłymi i nie przypisywali im żadnej roli politycznej, ani społecznej. Myślenie o narodzie nie przeplatało się u nich z myśleniem o minionych pokoleniach, jak gdyby naród składał się wyłącznie z tych aktualnych. Zjednoczenie Włoch było dla nich ciosem. Południe Włoch uważało się za podbite przez najeźdźców z północy i siłą z nimi zunifikowane. Neapol utracił tytuł europejskiej stolicy i stracił na ważności. Odpowiedzią na to było zamknięcie kulturowe Neapolitańczyków, którzy nie chcieli dzielić się swymi tradycjami i wierzeniami z obcymi. A uhonorowanie ich zmarłych przez włączenie do historii nowego, sztucznego narodu, z którym się nie identyfikowali, było wprost nie do pomyślenia. Europejskie oświecenie, jak ubolewali swego czasu postępowi neapolitańscy pisarze, nigdy w pełni nie dotarło na południe Włoch. Nauka i nowoczesność zawsze przegrywały z religią i tradycją. Oczywiście współcześni neapolitańscy intelektualiści stare wierzenia i wyrosłe na ich gruncie tradycje uważają za przesądy, zaś ich kultywatorów za dziwadła, wśród których trudno żyć - ale... co oni mogą? 


I tak Neapol żyje sobie w niezgodzie z cywilizowanym światem i za pan brat ze zwyczajną, biologiczną śmiercią. Bo uciekanie od śmierci to jakaś idiotyczna moda, a przy tym krótkowzroczność. Oswojona śmierć przypomina żyjącym o tym, iż w swych cielesnych postaciach stanowią element pewnego kontinuum. Żywi w pewnym sensie współpracują ze zmarłymi, a to łączy ich dwa różne światy. Żywi pomagają zmarłym oderwać się od męki rozdarcia pomiędzy tymi dwoma światami. Zmarli w miarę możliwości pomagają żywym wygrać w loterii, ewentualnie rozwiązać jakieś problemy. A starania żyjących wobec zmarłych zaowocują staraniami przyszłych pokoleń o tych, którzy dziś żyją, ale jutro umrą. Nie ma to jednak nic wspólnego z dumą ani pamięcią narodową - jest po prostu ludzkie, naturalne i dobre. 

©  Agata A. Konopińska 


czwartek, 31 maja 2018

Katakumby w Neapolu: San Gennaro


Południe Włoch może się pochwalić wieloma podziemnymi atrakcjami, w tym atrakcjami dla najtwardszych – katakumbami kapucynów w Palermo na Sycylii. Ale nie o nich chcę dzisiaj pisać. W samym Rzymie katakumb jest około 40, lecz także nie one są tematem tego postu. Tematem jest to, co w tytule.

Słowo „katakumby” oznacza podziemny cmentarz, zwykle wielopoziomowy i składający się z komór grobowych połączonych korytarzami. Tego rodzaju cmentarze występowały w wielu kulturach, m.in. rzymskiej, żydowskiej i chrześcijańskiej. Termin „katakumby” po raz pierwszy wypłynął na światło dzienne w starożytnym Rzymie. Nazwano tak stare kamieniołomy, w których dawniej wydobywano miękki tuf wulkaniczny, a które znajdowały się w bliskim sąsiedztwie grobu jamowego świętego Sebastiana. O ile pierwsze podziemne cmentarze powstały w Rzymie między I a IV wiekiem, to słowo „katakumby” zagościło na dobre w słownikach dopiero w IX wieku. Właśnie wtedy przestało być tylko składnikiem nazw własnych i zostało przypisane wszelkiego rodzaju podziemnym cmentarzom. Co ciekawe, rzymskie katakumby pełniły rolę cmentarzy publicznych tylko do początków V wieku, kiedy to Kościół powrócił do pochówków naziemnych bądź wewnątrz bazylik. Tak więc słowo „katakumby” nabrało swego dzisiejszego znaczenia dopiero wtedy, gdy cmentarze-katakumby na swym znaczeniu straciły.

W Neapolu zachowały się trzy egzemplarze katakumb: katakumby Św. Januarego (San Gennaro), Św. Seweryna (San Severo) i Św. Gaudiosa (San Gaudioso).

Najczęściej odwiedzane przez turystów są katakumby San Gennaro pod Bazyliką Matki Dobrej Rady (Basilica Madre del Buon Consiglio), w których byliśmy także i my. Znajdują się pod dzielnicą Rione Sanita, zwaną Doliną Śmierci. Do zwiedzania udostępniono tylko część cmentarza – reszta jest własnością Watykanu, lecz nie ma co się martwić, oglądania i ciekawostek jest i tak sporo. Katakumby zwiedza się wyłącznie z przewodnikiem, który musi obsłużyć grupę dwujęzycznie: po włosku i po angielsku. Nasza przewodniczka mówiła po angielsku na tyle dobrze, że gdy się uważnie przysłuchiwaliśmy, dało się wszystko zrozumieć i nawet można ją było o coś zapytać.

Katakumby San Gennaro uchodzą za jedne z najcenniejszych w całych południowych Włoszech. Są najstarszymi i najświętszymi z neapolitańskich katakumb. Od V wieku, kiedy to złożono tutaj szczątki patrona Neapolu, Św. Januarego, stały się miejscem pielgrzymek chrześcijańskich. Słyną z wielkich przestrzeni i grobowych fresków mających co najmniej 1500 lat. Archeolodzy odkryli tu około 3000 grobów, zlokalizowanych na dwóch kondygnacjach w przestrzennych, a czasem ciaśniejszych, lecz zawsze wysokich komorach. Najstarszy grób pochodzi z II wieku, jeszcze z czasów pogańskich. Zanim powstał cmentarz chrześcijański, chowano tu pogan.

Jako pierwszy obejrzeliśmy grób bogatej rodziny Theotecnusa z Rzymu. Tego typu grób nazywa się arkosolium i jest przykładem sposobu, w jaki w okresie wczesnochrześcijańskim chowano najbogatszych obywateli. Ma on postać wykutego w ścianie łuku głębokiego na solidną pięść, zabudowanego na dole murkiem, za którym składa się ciało i przykrywa je szczelną, marmurową pokrywą – w ten sposób powstaje prosty sarkofag. Wnętrze łuku nad sarkofagiem zdobi się freskiem lub mozaiką (ozdoby mają podkreślić duże znaczenie społeczne pochowanych osób). Całość znajduje się w niszy, która w przypadku najbogatszych obywateli mogła być odgrodzona od reszty cmentarza kratą – taką niszę nazywa się cubiculum.

W grobie rodziny Theotecnusa spoczywają trzy osoby (sam Theotecnus, jego żona Ilaritas i córka Nonnosa). Chowane były w kolejności umierania jedna na drugiej – oczywiście bez trumien. Informacja o tym, kto zmarł pierwszy, a kto ostatni zawarta jest we fresku. Dat śmierci nie ma, podano tylko ile lat miała każda z osób gdy umarła. Można jednak przeprowadzić wnioskowanie ze szczegółów malowidła. Pierwsza zmarła namalowana po środku dwuletnia Nonnosa, drugi musiał być Theotecnus, a ostatnia Ilaritas, co potwierdzają żałobne, fioletowe szaty typowe dla ówczesnych wdów.





Wniosek jest jasny: freski w grobach rodzinnych malowano „na raty”, stopniowo dodając wizerunki zmarłych. Grobowy fresk rodziny Theotecnus malowano trzykrotnie, o czym świadczą trzy warstwy gipsu i farb. Gdy umierała kolejna osoba, na nowej warstwie gipsu odtwarzano wizerunki leżących już w grobie zmarłych, oczywiście dodając do nich nową osobę. Nawiasem mówiąc, fresk rodziny Theotecnus jest jednym z najstarszych fresków chrześcijańskich na świecie. Sądząc z lokalizacji arkosolium, pochówki członków rodziny musiały mieć miejsce pomiędzy II/III a VI wiekiem n.e. Wtedy też musiano namalować fresk. Gdy go zobaczyłam, pomyślałam: „Bardzo dziwne, że zachował się tak znakomicie – chyba, że jest właśnie świeżo odrestaurowany…”



Trzymając się przedstawionej wyżej linii rozumowania, z innego fresku można wnioskować, że ojciec i syn (albo dwaj bracia) ponieśli śmierć w tym samym czasie.



Zastanawiam się jednak, czy to malowidło nie ma innego znaczenia, bo przy innym grobie namalowany był fresk o takiej samej treści: młodszy mężczyzna bez brody podaje chleb starszemu mężczyźnie z brodą. Może chodziło o pana i sługę, którzy zginęli razem? (I tu WIELKI ŚMIECH! Później dowiedziałam się, co to za postaci: otóż jest to Św. Piotr z koroną męczeństwa, a nie żadnym chlebem, oraz Św. Paweł ze zwojem pisma. Przywykłam do Św. Piotra z brodą i wielkim kluczem, ale ostatecznie przystaję na to, że bardzo stary wizerunek świętego może zawierać odmienne symbole niż te, które malowano przy nim później. W początkach chrześcijaństwa Św. Piotr był przede wszystkim męczennikiem, a dopiero później – klucznikiem Raju.)


Jak więc widać, freski grobowe nie zawsze ukazywały osoby pochowane w danym grobie. Mogły też przedstawiać świętych i inne postaci religijne, albo… przyrodę. W przypadku poniższego malowidła nie ma jasności, dlaczego widnieje na nim paw i dwa (a według mnie cztery) inne ptaki po bokach. Uważa się, że ptactwo musiało mieć duże znaczenie w życiu zmarłego. Moim zdaniem mógł on (ona?) być ogrodnikiem, gdyż paw depcze po czerwonych różach, a na czymś w rodzaju klombów stoją ozdobne wazy – całość przypomina pałacowy ogród.


Arkosolia mniej znamienitych obywateli występowały gromadnie.


Inny, bardziej powszechny typ grobów w katakumbach to loculum, czyli podłużna, ścienna nisza „bez pokrywki”, do której wkładano ciało. Nisze mogły być ustawione gęsto jedna nad drugą. W ten sposób chowano klasę średnią.


Dla najbiedniejszych przeznaczone były groby podłogowe, forme – po prostu płytkie dołki wykute byle jak w podłożu, tak ja te widoczne na zdjęciu tzw. bazyliki mniejszej, aktywnej podziemnej świątyni z czasów, gdy chrześcijanie musieli się ukrywać ze swą wiarą.


Katakumby otrzymały imię Św. Januarego dopiero w V wieku, kiedy to umieszczono w nich szczątki świętego i patrona Neapolu. Grób Św. Januarego miał postać cubiculum i był posadowiony na niższej z dwóch kondygnacji, w dosyć głębokiej, osobnej komorze pod Kryptą Biskupów (w której do XI wieku chowano kościelnych dostojników, przeznaczając dla nich zdecydowanie więcej przestrzeni grzebalnej niż dla zwykłych śmiertelników). Cielesne pozostałości świętego spoczywały na kamiennym katafalku - na zdjęciu jest on oglądany z góry.


Fragment fresku przedstawiającego Św. Januarego został niedawno odrestaurowany i wystawiony obok katafalku.


Na niższej kondygnacji (-2) podziwialiśmy komory grobowe o ścianach w całości pokrytych kolorowymi freskami, tyle że bardzo zniszczonymi - jak ten z postacią Chrystusa.


Sufity, również udekorowane malunkami, były podparte przez metalowe stemple.


Przewodniczka zwróciła nam uwagę na fresk sufitowy przedstawiający znaną biblijną scenę. Jest to fresk z II-III wieku! Niestety, z powodu dużej wilgotności powietrza w podziemiach freski znajdują się w opłakanym stanie. Lecz na tym pomiędzy Adamem i Ewą można dostrzec wyblakłe Drzewo Życia oraz – o ile mnie wzrok nie myli – węża.


Przy wejściu na poziom -2 można obejrzeć starą chrzcielnicę, a obok niej zabytkowy (i okrutnie prosty, przez co mało „święty”) kamienny ołtarz z dziwacznym, kwadratowym otworem. Otwór – jak sądzą naukowcy – służył do przekazywania ofiar. Obecnie pomieszczenie z ołtarzem bywa czasem wykorzystywane w celach religijnych przy specjalnych okazjach.


Spacer przez monumentalne cmentarzysko poziomu -2 wywiera na człowieku ogromne wrażenie. Szkoda tylko, że trwa tak krótko! Cmentarzysko jest rozległe, więc na pewno byłoby gdzie spacerować.



Na poziomie -2 również są freski, jak na przykład ten ukazujący Św. Januarego (znowu!) stojącego pomiędzy rysującymi się w tle dwoma „wybitnymi wyniosłościami terenu” górującymi nad Neapolem: Monte Somma i Wezuwiuszem.


Czy Neapolitańczycy zadbali o katakumby, swoje dziedzictwo kulturowe? Przez długi czas nikt nie podejmował się objęcia pieczą tego wspaniałego zabytku, o historii sięgającej II w. n.e. Pomiędzy XIII a XVIII w. katakumby wielokrotnie plądrowano. Ich odrestaurowanie wymagało przeniesienia szczątków zmarłych na inne cmentarze, więc sporo z nich trafiło na cmentarz Fontanelle (o którym można poczytać TUTAJ). Podczas II Wojny Światowej ludność cywilna szukała w katakumbach schronienia. Po wojnie cmentarne podziemia pozostawały zamknięte, dopiero w 1969 roku arcybiskup Neapolu kazał je udostępnić archeologom i konserwatorom.

Utrzymaniem czystości w katakumbach zajmują się młodzi mieszkańcy najbiedniejszej dzielnicy Neapolu, Rione Sanita, dzięki czemu wskaźnik tamtejszego bezrobocia jest nieco niższy, zaś morale nieco wyższe. W ostatnich latach ogłoszono akcję „Zachowaj Przeszłość Przy Życiu”, mającą na celu pozyskanie od ochotników funduszy na renowację katakumb. I sponsorzy się znaleźli. Aby przyczynić się do zachowania cennych reliktów historii i sztuki, a także wesprzeć najbiedniejszą warstwę lokalnej społeczności, w 2017 roku kompania produkująca szynkę prosciutto postanowiła sfinansować odnowę starych fresków. Projekt jest obecnie w trakcie realizacji i ma potrwać do końca 2019 roku. Z tego powodu część katakumb San Gennaro jest chwilowo wyłączona ze zwiedzania, a my nie zobaczyliśmy wielu wspaniałych mozaik i malowideł :(

Po 15-minutowym spacerze od San Gennaro można wejść na ten sam bilet do katakumb San Gaudioso (lepiej jednak odwiedzić je przed San Gennaro, bo są czynne tylko do 13:00 – nam się z tego powodu nie udało). Do katakumb wchodzi się przez kryptę Bazyliki di Santa Maria della Sanità, wartej uwagi z racji ogromnej liczby kopuł (jest ich aż 12). W katakumbach San Gaudioso można obejrzeć ładne wczesnochrześcijańskie freski przedstawiające historie męczenników, grób Św. Gaudioso ozdobiony mozaikami z VI. w., rzeźbę z VII w. wyobrażającą martwego Chrystusa. Największe rzesze ciekawskich przyciąga jednak makabryczna “galeria sztuki”, związana ze zwyczajami pogrzebowymi praktykowanymi w VII w. przez dominikanów (o czym napisałam osobny post – dostępny TUTAJ).

Kiedyś z pewnością wrócimy do Neapolu i odwiedzimy katakumby San Gaudioso, jak również San Severo. Może za rok? Nasz bilet, kupiony w kasie San Gennaro, zachowuje ważność przez 12 miesięcy. Ale nawet gdyby ją stracił, warto się wybrać w te strony.
© Agata A. Konopińska

ŹRÓDŁA:
- Wykład przewodnika oprowadzającego po Katakumbach San Gennaro.
- Artykuł „Początki katakumb”: https://www.catacombe.roma.it/
- Artykuł „Catacombs San Gennaro” w: www.catacombedinapoli.it
- Artykuł „Catacombe di San Gennaro” w: www.lonelyplanet.comwww.lonelyplanet.com
- Robert Harding (2017) Ancient frescoes in catacombs beneath Naples to be restored - with funds from a prosciutto company: https://www.telegraph.co.uk/news/2017/
- Jim Harper (2015) The Catacombs of San Gennaro: https://www.historicmysteries.com