Słyszeliście o chorobie kuru? To właśnie
tytułowa „śmiejąca się śmierć”. Jest to choroba prionowa, czyli wywoływana
przez bardzo specyficzny czynnik zakaźny, jakim jest prion. W szkołach jesteśmy
uczeni, że wirusy – aczkolwiek mają wiele cech wspólnych z żywymi organizmami –
jednak nimi nie są. Czym zatem są? Zestawem kilku genów opakowanym w białkową
otoczkę. Zestawem, który nie jest komórką. I który nie odżywia się, nie
oddycha, nie wydala i sam z siebie się nie rozmnaża. A prion to jeszcze mniej
niż wirus. Tu nie ma nawet genów. Jest tylko jedna zmutowana, dziwna i
niebezpieczna dla komórek cząsteczka białka, której nie można zniszczyć, a
która sama sieje w organizmie zniszczenie. Nazwa „prion”, stworzona przez
odkrywcę tych patogenów, noblistę Stanleya Prusinera, pochodzi od angielskiego
„proteinaceous infectious particles” (białkowa cząstka zakaźna).
Śmiejąca się śmierć vel kuru to śmiertelna i
nieuleczalna choroba neurodegeneracyjna. Zaczyna się od bólów głowy i stawów,
które stopniowo przechodzą w drżenie różnych części ciała, niekontrolowane
wybuchy śmiechu, utratę zdolności chodzenia, potem siedzenia i wreszcie brak
kontaktu z otoczeniem, bezwładne leżenie z wypróżnianiem się pod siebie. Zaatakowany
przez priony mózg robi się gąbczasty i przestaje wypełniać swe obowiązki wobec
organizmu.
 |
Papua Nowa Gwinea - matka niosąca dziecko chore na kuru. |
Choroba kuru szalała w połowie XX wieku na
Papui Nowej Gwinei, wśród członków plemienia Fore zamieszkującego wschodnie
rejony kraju. Najczęściej umierały dorosłe kobiety, ale także sporo dzieci. Co
ciekawe - choroba ta, bądź co bądź zakaźna, nie występowała nigdzie indziej na
świecie. Z jakiej przyczyny dotykała tylko ludzi Fore? Okazało się, że
przyczyną było uprawianie przez nich tzw. endokanibalizmu. Co to znaczy? Kanibalizm
to, jak powszechnie wiadomo, zjadanie przedstawicieli własnego gatunku.
Przedrostek „endo” oznacza „wewnętrzny”. A czym jest, u diabła, wewnętrzny
kanibalizm? Otóż jest zjadaniem członków własnego plemienia, a nawet… własnej
rodziny. Jeżeli ludzie Fore chcieli posilać się ludzkim mięsem, nie mieli
wyboru, gdyż na ich terytorium praktycznie nie pojawiali się obcy. Chociaż
możnaby tak sądzić, przyczyną zjadania tkanek pobratymców wcale nie był głód,
tylko raczej potrzeba usunięcia martwego ciała oraz pożądanie miłych doznań
smakowych (acz w tej kwestii istnieją punkty sporne). Według mnie doznania
smakowe musiały być istotne, jeżeli wiadomo, iż Fore nie zjadali pęcherzyka żółciowego,
gdyż był zbyt gorzki. Oglądałam też film (patrz bibliografia), w którym Papuasi
Fore mówili, że ludzkie mięso jest bardzo smaczne i słodkie.
 |
Papua Nowa Gwinea - ludzie z plemienia Fore. |
Plemię Fore, jak wszystkie grupy etniczne
świata, miało swoje tradycje i rytuały. Jednym z takich rytuałów było – o,
paradoksie! – przenoszenie sił witalnych ze zmarłego na osoby żyjące poprzez
zjadanie martwego ciała. W ten sposób zachowywano bilans vis vitalis w wiosce, w której mieszkał zmarły i zapewniano żyjącym
zdrowie, energię i płodność. Co ciekawe, rytuałowi temu nie towarzyszył ból,
ani rozpacz. Był on podbudowany miłością do zjadanej osoby i wiarą w lepsze
jutro samego zmarłego, jak też jego krewnych czy sąsiadów. Rozpoczynał się od wypatroszenia
osoby zmarłej przez spowinowacone członkinie rodziny. Kobiety te były
odpowiedzialne za poćwiartowanie ciała i wydobycie z niego mózgu oraz
wnętrzności. Do rytualnego jedzenia, które antropolodzy nazwali niedawno transumpcją, przystępowano z namaszczeniem.
Zjadano wszystko: mięso z tłuszczykiem, podobno zbliżone w smaku do wieprzowiny,
wnętrzności, a nawet kości. No i oczywiście najsmaczniejszą część, czyli mózg. A
ponieważ priony atakują układ nerwowy, wraz z mózgiem zmarłego mogły się przenosić
na innych. W ten sposób doszło do epidemii śmiejącej się śmierci.
Tu jeszcze mała uwaga: mięso i wnętrzności
zmarłego gotowano przed zjedzeniem na specjalnym palenisku sepulkralnym.
Wszyscy wiemy, że gotowanie pozbawia żywność wielu czynników zakaźnych. Jak
jest z prionami? Niestety, tak, że gotowanie nie uszkadza ich w najmniejszym
stopniu…
Pozostańmy jednak przy tym, co najbardziej
adekwatne do tematyki tego bloga, czyli przy obrzędach pogrzebowych. Transumpcja, poza przeniesieniem sił
witalnych, przenosiła na żałobników cząstkę ducha zmarłego, zapewniając tak
jemu, jak i osobom z jego najbliższego otoczenia spirytualną łączność na
zawsze.
Ludzie Fore wierzą, że człowiek ma pięć dusz
i tylko jedna z nich, zwana auma,
odchodzi do krainy zmarłych natychmiast, z wydaniem ostatniego tchnienia.
Wędrówka duszy do owej krainy jest długa i wyczerpująca, dlatego przy zmarłym
pozostawia się dary: wodę i żywność. Po drodze dusza dowiaduje się, dlaczego
ciało musiało umrzeć. A gdy przekracza już Czerwoną Rzekę, za którą rozciąga
się kraina wszystkich przodków Fore, musi czekać na dwie inne dusze o nazwach ama i kwela, reprezentujące kości i tkanki miękkie zmarłego. Dopiero po
połączeniu się z owymi duszami auma
staje się zmarłym przodkiem, pełnoprawnym mieszkańcem Krainy Za Czerwoną Rzeką.
Ama jest wiernym obrazem aumy, lecz jest od niej silniejsza, dlatego przez pewien czas
pozostaje na ziemi jako strażnik. Do krainy zmarłych może przenieść się dopiero
po ostatecznym zakończeniu ceremonii pogrzebowych, czyli po zjedzeniu tego, co
da się zjeść, a także po pomszczeniu śmierci jej właściciela, jeżeli ta
nastąpiła z ręki wroga. Natomiast kwela
jest… skażeniem, ma postać chmury i uwalnia się w trakcie rozkładu ciała i krwi
zmarłego. A jej wędrówka zależy od tego, czy zmarłego zjada się, czy od razu
zakopuje (Fore unikali transumpcji
zwłok osób zmarłych wskutek chorób). W tym pierwszym przypadku kwela zagnieżdża się w macicy małżonki
zmarłego. Dzieki temu nie może dokuczać osobom „tej samej krwi” co zmarły. Po
dopełnieniu obrzędów pogrzebowych małżonka zmarłego musi być poddana rytuałowi
oczyszczenia, po którym i ona sama, i kwela
zyskują wolność. Z kolei w sytuacji, gdy zwłoki pogrzebano w ziemi, kwela pozostaje pod ziemią dopóty,
dopóki zwłoki ulegają rozładowi. Jeżeli wszystko jest w porządku, po ustaniu
rozkładu uwalnia się jako obłok, przybiera kształt ludzkiej postaci i wędruje z
wiatrem do krainy zmarłych, by połączyć się z innymi duszami. Ale jeżeli nie
dopełniono rytuałów pogrzebowych, jeżeli coś poszło nie tak jak należy, kwela nęka rodzinę zmarłego. Czym nęka –
wiadomo. Przykrym, słodkawym zapachem…
Szokujące to wszystko, prawda? I na usta
ciśnie się wiele pytań. Oto niektóre z nich.
KIEDY
DOKŁADNIE I JAK ZJADANO ZMARŁEGO? Możnaby
sądzić, że ciało było konsumowane… a raczej transumowane na świeżo, natychmiast
po śmierci. Ale tak nie było. Najpierw przed dwa, albo trzy dni krewni
opłakiwali zmarłego. Potem układali go w bambusowym gaju, na polu trzciny
cukrowej lub na plantacji rzewni (do poczytania o tej niezwykłej roślinie
zapraszam na mojego biologicznego bloga) – miejsce tego typu było wybrane ze
względu na cień. Tam ciało ćwiartowano, patroszono i oddzielano mięso od kości na
specjalnym, wielowarstwowym leżu. Dolna warstwa leża składała się z liści
bananowca, środkową była tkanina z kory (sic!), górną zaś jadalna zielenina. Dzięki
wielowarstwowej „podkładce” Fore mieli pewność, że żadne pozostałości ciała,
nawet kropla krwi, nie spadną na ziemię – co byłoby wyrazem braku szacunku dla ćwiartowanej
osoby. W ceremonii ćwiartowania nie mogły uczestniczyć ani dzieci, ani osoby
sędziwe. Było tak przez wzgląd na ewentualne infekcje mające swe źródło w
zwłokach, a także w obawie przed zemstą kweli.
Toteż odciągano je na bok, lecz pomimo tego ciekawskim, zwłaszcza tym
najmłodszym, udawało się zbliżyć do rytualnego kręgu wokół zwłok i conieco
podejrzeć.
Najpierw odcinano zwłokom głowę, ręce i nogi.
Potem odbywała się wstępna dystrybucja. Małżonka zmarłego przydzielała członki
swego męża tym, którzy mieli prawo je otrzymać. Spokrewnione ze zmarłym
kobiety, jeżeli wyraziły takie życzenie, otrzymywały głowę oraz czasem prawe
ramię. Mięso kończyn oddzielano od kości. Kawałki mięsa układano w piramidki na
liściach chlebowca i bananowca, zaś na wierzchołku kładziono kości należące do
odpowiednich części ciała.
Po tym wstępie przychodziła pora na
wyjmowanie wnętrzności z tułowia. Kobiety formowały wokół zwłok ciasny krąg, by
dzieci i młodzież nie mogły widzieć genitaliów, ani wyciąganych z brzucha
jelit. Wszystko dzielono na kupki.
Gdy już to zrobiono, mistrzyni ceremonii,
czyli małżonka zmarłego, wycierała ręce skórką od banana, kawałkiem trzciny
cukrowej albo kiełkiem bambusowym. Włóknami roślinnymi wyciągała skrawki
trupich tkanek spod paznokci, krew zaś zmywała sokiem. Po ablucjach owijała
dłonie kawałkami tkaniny z kory albo plecionką z traw. Wszelkie pozostałe po
czyszczeniu śmieci skrupulatnie zbierano i przeznaczano do spalenia na tym
samym ogniu, na którym miało być pieczone ciało.
Następnie kobiety z rodziny zmarłego dzieliły
mięso na mniejsze kawałki, ugniatały z liśćmi dzikich paproci i wkładały porcje
do cylindrycznych, bambusowych pojemników. Ręce czyściły liśćmi tych samych
paproci, które również trafiały potem do pojemników. Pojemniki układano na
ogniu i po pewnym czasie mięsko było gotowe. Każda z kobiet wykładała połowę
zawartości swego pojemnika na wspólny „półmisek” z bananowych liści,
przeznaczony dla niespokrewnionych ze zmarłym kobiet z wioski, które
przyłączyły się do opłakiwania zmarłego. Kąski z tego półmiska można było jeść
wyłącznie przy użyciu zaostrzonego kijka, bez dotykania gołymi rękami, co
uchodziłoby za brak szacunku (a przy tym skłoniłoby kwelę do dręczenia kobiety, której mąż obraził był zmarłego za jego
życia). Po posiłku niespokrewnione kobiety wracały do wioski, żując po drodze liście
dla oczyszczenia ust.
 |
Technika gotowania w bambusowych tubach. |
Krewne i powinowate zmarłego wraz z dziećmi
także miały swoją biesiadę. Przywilej zjedzenia głowy należał do sióstr, córek
i synowych zmarłego. Jeżeli głowę jedzono tego samego dnia, połowa musiała być
oddana na wspólny stół dla sąsiadek. Jeżeli zaś następnego – już nie. W pewnych odłamach plemienia Fore genitalia i jelita zjadała żona, która mogła się nimi
podzielić tylko z innymi krewnymi zmarłego, nigdy z obcymi.
Wszystko, co zostało niezjedzone, było
zanoszone do domu wdowy, gdzie przez całą noc czuwali członkowie jej rodziny,
by dzielić z nią smutek. Kości (a czasem także głowę, jeśli nie została
zjedzona) rozwieszano w domu na sznurkach. Rano wszelkie resztki, w tym kości,
były wynoszone z domu do paleniska, na którym wcześniej pieczono mięso. Na
miejsce przynoszono kamienie z rzeki i odprawiano rytuał zwany ikwaya, podczas którego zjadano do końca
wszystko, co dało się zjeść, zaś wyprażone w palenisku kości wykładano wraz ze
źdźbłami jadalnej trawy na liść chlebowca i kruszono kamieniem. (Taki los nie
spotykał tylko żuchwy i obojczyków zmarłego, które były zachowane w stanie
nienaruszonym i noszone potem przez jego żonę lub inne osoby jako memorabilia.)
Powstałą masę wypiekano w bambusowych cylindrach i spożywano ze smakiem. W ten
sposób zjadano zmarłego w całości, do ostatniej kosteczki. A przy okazji
spalano wszystko, co podczas ćwiartowania i obróbki mięsa miało kontakt z
tkankami lub krwią zmarłego. Niekiedy konsumowano nawet popiół ze spalonych
bambusowych cylindrów, wymieszany z zieleniną.
Następnego dnia odbywały się łowy. Kobiety
łapały w ogrodzie szczury, zas mężczyźni polowali na oposy. Zwierzęta były
palone na stosie, a gdy płonęło ich futro i skwierczał ich tłuszcz, wydzielała
się paskudna woń. W ten sposób, jak wierzono, wyganiano kwelę z kobiet, które zjadły zmarłego. Spalonymi ciałami zwierząt
pocierano wszystkie przedmioty, których mogły dotykać w czasie ceremonii
pogrzebowych kobiety – a więc np. drzwi i sznurki do rozwieszania kości
zmarłego. Miało to spowodować, że ostatnie atomy zmarłego (to oczywiście żart,
pojęcie atomu było nieznane ludziom Fore) wsiąkły w zwierzęce członki, które
następnie gotowano i… no tak, oczywiście zjadano.
Na tym jednak nie kończyły się obrzędy
pogrzebowe Fore. Było jeszcze rytualne oczyszczenie kobiet pozostałych w domu
wdowy, polegające na przechodzeniu przez dym z podpalonych na progu liści. Bez
tego nie mogłyby uczestniczyć w następnych pogrzebach. Potem odbywała się
długotrwała ceremonia o nazwie kavunda,
kiedy to rodzina zmarłego żywiła się wyłącznie zebranym w górach zielskiem.
Dzikie trawy, paprocie i byliny symbolizowały kwelanandamundi, krainę zmarłych. Ów post był uznany za zakończony,
gdy na palenisku przy domu zmarłego (na którym go upieczono) wyrosła trawa. Znakiem
tego dusza zmarłego dotarła za Czerwoną Rzekę. Wtedy urządzano kolejne
polowanie, a po nim bogatą, mięsno-warzywną ucztę.
JAK ZJADANO
GŁOWĘ? Najpierw wkładano ją do ognia,
by spalić włosy. Potem obdzierano ze skóry przy pomocy bambusowego noża. Ostrym
kamieniem wybijano w ciemieniu dziurę, przez którą miał być wyjęty mózg. Mózg
wydobywała porcjami jedna ze starszych kobiet, dłońmi owiniętymi w liście
paproci. Tak jak każdą inną część zmarłego, mózg mieszano z zieleniną i umieszczano
w kilku bambusowych tubach, by zaraz upiec. Uchodził za delikates. Mózgów nie
jadały 3-6 latki, ponieważ Fore uważali, że od tego przestaną rosnąć. Owszem,
od czasu do czasu matka z miłością wetknęła dziecku do ust jakiś smakowity
kąsek. Chłopcy powyżej szóstego roku nie jadali nigdy mózgów, również potem,
jako dorośli mężczyźni. Za to dziewczęta i kobiety tak (stąd dużo wyższa
zachorowalność wśród nich na kuru). A co do reszty głowy, to była kawałkowana i
pieczona w bambusowych tubach tak jak inne części zwłok.
CZY ZMARŁEGO
ZJADAŁY WYŁĄCZNIE KOBIETY i CZY ZJADANO WYŁĄCZNIE MĘŻCZYZN? Nie. Jeżeli umierała kobieta, a jej wola
brzmiała: zjedzcie mnie, to także była zjadana. Wówczas mistrzem ceremonii był
jej mąż. Co do pozostałych, to ciało oprawiały i jadły głównie kobiety, ale nie
tylko one. W filmie dokumentalnym pt. „Kuru: The Science and The Sorcery”
przedstawiono wypowiedź Papuasa o tym, że mężczyźni unikali kanibalistycznych
praktyk, bo byli wojownikami, a jedzenie ludzkiego mięsa miało ich osłabiać. Byli
wśród nich tacy, którzy całkowicie wstrzymywali się od transumpcji, a byli i tacy, którzy jadali zwłoki w wyjątkowych
sytuacjach. W literaturze na temat obyczajów Fore napotkałam też wzmianki o
tym, że mężczyźni jadali przede wszystkim ludzkie mięso (mięśnie), zaś kobiety
i dzieci głównie wnętrzności oraz mózgi. Tak czy inaczej, wygląda na to, że
kobiety uprawiały kanibalizm częściej niż mężczyźni.
Na transumpcję
nie zezwalano dzieciom poniżej trzeciego roku życia. Jedzenie przez nie zmarłego
było problemem z bardzo ważnego powodu ideologicznego. Dzieci są nieuważne,
więc podczas jedzenia łatwo mogłyby upuścić kawałek mięsa na ziemię (choćby
taki, który wypadł im z ust). Wówczas kwela
obraziłby się i zesłał na niesforne dziecko karę.
CZY ZJADANO
WSZYSTKICH ZMARŁYCH? Nie. Zwyczaj
nakazywał wstrzymanie się od transumpcji
w przypadku osób zmarłych na dyzenterię (czerwonkę), trąd, a być może i
syfilis. Natomiast osoby chore na kuru były pożądanym obiektem transumpcji,
jako że ich ciało było wyjątkowo smaczne i słodkie.
CZY LUDZIE
FORE CHCIELI BYĆ ZJADANI PO ŚMIERCI? W naszym
kręgu kulturowym życie z powracającym wyobrażeniem sceny, w której nasi bliscy
pożerają nasze zwłoki mlaskając z zadowoleniem i nie roniąc przy tym ani jednej
łzy, byłoby nie do zniesienia. Ale Fore żyli w innym świecie. Każdy z nich miał
prawo do wyrażenia swej woli odnośnie metody pozbycia się jego ciała po
śmierci. Możliwości były trzy: zakopanie pod ziemią zwłok ułożonych w koszyku,
wyłożenie zwłok do wygnicia na platformie w bambusowym gaju lub na polu trzciny
cukrowej, wreszcie – transumpcja. Pierwsza opcja zakładała, że człowiek będzie
zjedzony przez podziemne robaki. Druga – że przez larwy much (czerwie). A
trzecia – że przez pobratymców. Jak myślicie, która wizja wydawała się ludziom
Fore najmilsza? Przeważnie ta trzecia. Zaś w tych wszystkich przypadkach, kiedy
to zmarły nie zdążył wyrazić swej woli przed śmiercią, decyzję podejmowała
rodzina. I zwykle była to decyzja, że odbędzie się rytualna uczta.
CZY TO
PRAWDA, ŻE FORE WCIERALI SOBIE W TWARZ MÓZGI ZMARŁYCH? Zgodnie z pewnymi przekazami - owszem.
Robiono coś tak obrzydliwego, jak wcieranie sobie w skórę (szczególnie na
twarzy) rozgniecionego mózgu zmarłego. Czemu miała służyć ta „maseczka”? Może
przekazaniu żyjącym mądrości zmarłego? I czy takie praktyki rzeczywiście miały
miejsce? Chociaż w wielu internetowych artykułach znajdziemy wzmianki, jakoby
tak właśnie się działo, antropolodzy i badacze kultur etnicznych mają poważne wątpliwości.
Naukowy artykuł na temat obrzędów Fore, który czytałam (patrz bibliografia)
zaprzecza istnieniu podobnych praktyk. Zdaniem jego autorów byłoby to okazanie
zmarłemu całkowitego braku szacunku. Muszę tu jednak wnieść swoje trzy grosze:
plemię Fore nie było jednolite, a obyczaje różniły się – czasem w wielu istotnych szczegółach – pomiędzy
regionami, czy nawet wioskami. Jest zatem możliwe, że istniała grupa etniczna, choćby
nieliczna, w której nacierano się mózgami zmarłych.
CO LUDZIE
FORE ROBILI Z NIEZJEDZONYMI RESZTKAMI ZWŁOK? Generalnie takich resztek w ogóle nie było, bowiem zjadano
absolutnie wszystko. Jeżeli zaś w pewnych odłamach plemienia z jakichś powodów
szczątki ciała pozostały po biesiadzie, to Fore zakopywali je w ogródku
należącym do domostwa, w którym żył zmarły. Dzięki temu ogródek też rósł w siłę
i produkował lepsze plony. Zaś duch zmarłego, który – zgodnie z wierzeniami
Fore – przez pewien czas pozostawał w pobliżu miejsca pochówku, mógł być bliżej
rodziny, zanim nadszedł czas ostatecznego odejścia do kwelanandamundi, krainy zmarłych.
Czas kończyć ten przerażający post. Na
pocieszenie mogę dodać, że kanibalizm został zakazany w połowie XX wieku, a od
czasu, gdy naukowcy uznali chorobę kuru za pochodną endokanibalizmu i wytłumaczyli
ludziom Fore, dlaczego powinni zaniechać swych praktyk, na Papui dużo się zmieniło. Rzecz
jasna nie od razu! Po ogłoszeniu zakazu zjadania zwłok ludzie Fore z
południowej części prowincji wciąż kultywowali w ukryciu swoje obrzędy. Dopiero
wybudowanie drogi ukróciło proceder. Dziś, przynajmniej oficjalnie, Fore nie
uprawiają transumpcji i nie zakopują
trupów w ogródkach. Swoich zmarłych chowają zwyczajnie, na cmentarzach
komunalnych. A choroba kuru uchodzi za eradykowaną (wytępioną). W każdym razie
chciałabym w to wierzyć!
Powyższy
temat zainspirował mnie do poszukiwań, w wyniku których poznałam także inne
przykłady endokanibalizmu i inne obrazki z pogrzebowego „etno”. Napiszę o nich innym razem, w innym poście.
ŹRÓDŁA:
- J. T. Whitfield, W. H. Pako, J. Collinge, and M. P. Alpers (2008) Mortuary
rites of the South Fore and kuru. Philos Trans R Soc Lond B Biol Sci, 363(1510):
3721–3724
- S. Lindenbaum (2008) Understanding kuru: the contribution of
anthropology and medicine. Philos Trans R Soc B (2008) 363, 3715–3720.
- Film „Kuru: The Science and The Sorcery” (2010) reż. R. Bygott. CIEKAWY FILM!