niedziela, 22 listopada 2015

Transumpcja i śmiejąca się śmierć

Słyszeliście o chorobie kuru? To właśnie tytułowa „śmiejąca się śmierć”. Jest to choroba prionowa, czyli wywoływana przez bardzo specyficzny czynnik zakaźny, jakim jest prion. W szkołach jesteśmy uczeni, że wirusy – aczkolwiek mają wiele cech wspólnych z żywymi organizmami – jednak nimi nie są. Czym zatem są? Zestawem kilku genów opakowanym w białkową otoczkę. Zestawem, który nie jest komórką. I który nie odżywia się, nie oddycha, nie wydala i sam z siebie się nie rozmnaża. A prion to jeszcze mniej niż wirus. Tu nie ma nawet genów. Jest tylko jedna zmutowana, dziwna i niebezpieczna dla komórek cząsteczka białka, której nie można zniszczyć, a która sama sieje w organizmie zniszczenie. Nazwa „prion”, stworzona przez odkrywcę tych patogenów, noblistę Stanleya Prusinera, pochodzi od angielskiego „proteinaceous infectious particles” (białkowa cząstka zakaźna).



Śmiejąca się śmierć vel kuru to śmiertelna i nieuleczalna choroba neurodegeneracyjna. Zaczyna się od bólów głowy i stawów, które stopniowo przechodzą w drżenie różnych części ciała, niekontrolowane wybuchy śmiechu, utratę zdolności chodzenia, potem siedzenia i wreszcie brak kontaktu z otoczeniem, bezwładne leżenie z wypróżnianiem się pod siebie. Zaatakowany przez priony mózg robi się gąbczasty i przestaje wypełniać swe obowiązki wobec organizmu.
Papua Nowa Gwinea - matka niosąca dziecko chore na kuru.
Choroba kuru szalała w połowie XX wieku na Papui Nowej Gwinei, wśród członków plemienia Fore zamieszkującego wschodnie rejony kraju. Najczęściej umierały dorosłe kobiety, ale także sporo dzieci. Co ciekawe - choroba ta, bądź co bądź zakaźna, nie występowała nigdzie indziej na świecie. Z jakiej przyczyny dotykała tylko ludzi Fore? Okazało się, że przyczyną było uprawianie przez nich tzw. endokanibalizmu. Co to znaczy? Kanibalizm to, jak powszechnie wiadomo, zjadanie przedstawicieli własnego gatunku. Przedrostek „endo” oznacza „wewnętrzny”. A czym jest, u diabła, wewnętrzny kanibalizm? Otóż jest zjadaniem członków własnego plemienia, a nawet… własnej rodziny. Jeżeli ludzie Fore chcieli posilać się ludzkim mięsem, nie mieli wyboru, gdyż na ich terytorium praktycznie nie pojawiali się obcy. Chociaż możnaby tak sądzić, przyczyną zjadania tkanek pobratymców wcale nie był głód, tylko raczej potrzeba usunięcia martwego ciała oraz pożądanie miłych doznań smakowych (acz w tej kwestii istnieją punkty sporne). Według mnie doznania smakowe musiały być istotne, jeżeli wiadomo, iż Fore nie zjadali pęcherzyka żółciowego, gdyż był zbyt gorzki. Oglądałam też film (patrz bibliografia), w którym Papuasi Fore mówili, że ludzkie mięso jest bardzo smaczne i słodkie.

Papua Nowa Gwinea - ludzie z plemienia Fore.

Plemię Fore, jak wszystkie grupy etniczne świata, miało swoje tradycje i rytuały. Jednym z takich rytuałów było – o, paradoksie! – przenoszenie sił witalnych ze zmarłego na osoby żyjące poprzez zjadanie martwego ciała. W ten sposób zachowywano bilans vis vitalis w wiosce, w której mieszkał zmarły i zapewniano żyjącym zdrowie, energię i płodność. Co ciekawe, rytuałowi temu nie towarzyszył ból, ani rozpacz. Był on podbudowany miłością do zjadanej osoby i wiarą w lepsze jutro samego zmarłego, jak też jego krewnych czy sąsiadów. Rozpoczynał się od wypatroszenia osoby zmarłej przez spowinowacone członkinie rodziny. Kobiety te były odpowiedzialne za poćwiartowanie ciała i wydobycie z niego mózgu oraz wnętrzności. Do rytualnego jedzenia, które antropolodzy nazwali niedawno transumpcją, przystępowano z namaszczeniem. Zjadano wszystko: mięso z tłuszczykiem, podobno zbliżone w smaku do wieprzowiny, wnętrzności, a nawet kości. No i oczywiście najsmaczniejszą część, czyli mózg. A ponieważ priony atakują układ nerwowy, wraz z mózgiem zmarłego mogły się przenosić na innych. W ten sposób doszło do epidemii śmiejącej się śmierci.


Tu jeszcze mała uwaga: mięso i wnętrzności zmarłego gotowano przed zjedzeniem na specjalnym palenisku sepulkralnym. Wszyscy wiemy, że gotowanie pozbawia żywność wielu czynników zakaźnych. Jak jest z prionami? Niestety, tak, że gotowanie nie uszkadza ich w najmniejszym stopniu…  


Pozostańmy jednak przy tym, co najbardziej adekwatne do tematyki tego bloga, czyli przy obrzędach pogrzebowych. Transumpcja, poza przeniesieniem sił witalnych, przenosiła na żałobników cząstkę ducha zmarłego, zapewniając tak jemu, jak i osobom z jego najbliższego otoczenia spirytualną łączność na zawsze.


Ludzie Fore wierzą, że człowiek ma pięć dusz i tylko jedna z nich, zwana auma, odchodzi do krainy zmarłych natychmiast, z wydaniem ostatniego tchnienia. Wędrówka duszy do owej krainy jest długa i wyczerpująca, dlatego przy zmarłym pozostawia się dary: wodę i żywność. Po drodze dusza dowiaduje się, dlaczego ciało musiało umrzeć. A gdy przekracza już Czerwoną Rzekę, za którą rozciąga się kraina wszystkich przodków Fore, musi czekać na dwie inne dusze o nazwach ama i kwela, reprezentujące kości i tkanki miękkie zmarłego. Dopiero po połączeniu się z owymi duszami auma staje się zmarłym przodkiem, pełnoprawnym mieszkańcem Krainy Za Czerwoną Rzeką.


Ama jest wiernym obrazem aumy, lecz jest od niej silniejsza, dlatego przez pewien czas pozostaje na ziemi jako strażnik. Do krainy zmarłych może przenieść się dopiero po ostatecznym zakończeniu ceremonii pogrzebowych, czyli po zjedzeniu tego, co da się zjeść, a także po pomszczeniu śmierci jej właściciela, jeżeli ta nastąpiła z ręki wroga. Natomiast kwela jest… skażeniem, ma postać chmury i uwalnia się w trakcie rozkładu ciała i krwi zmarłego. A jej wędrówka zależy od tego, czy zmarłego zjada się, czy od razu zakopuje (Fore unikali transumpcji zwłok osób zmarłych wskutek chorób). W tym pierwszym przypadku kwela zagnieżdża się w macicy małżonki zmarłego. Dzieki temu nie może dokuczać osobom „tej samej krwi” co zmarły. Po dopełnieniu obrzędów pogrzebowych małżonka zmarłego musi być poddana rytuałowi oczyszczenia, po którym i ona sama, i kwela zyskują wolność. Z kolei w sytuacji, gdy zwłoki pogrzebano w ziemi, kwela pozostaje pod ziemią dopóty, dopóki zwłoki ulegają rozładowi. Jeżeli wszystko jest w porządku, po ustaniu rozkładu uwalnia się jako obłok, przybiera kształt ludzkiej postaci i wędruje z wiatrem do krainy zmarłych, by połączyć się z innymi duszami. Ale jeżeli nie dopełniono rytuałów pogrzebowych, jeżeli coś poszło nie tak jak należy, kwela nęka rodzinę zmarłego. Czym nęka – wiadomo. Przykrym, słodkawym zapachem…


Szokujące to wszystko, prawda? I na usta ciśnie się wiele pytań. Oto niektóre z nich.


KIEDY DOKŁADNIE I JAK ZJADANO ZMARŁEGO? Możnaby sądzić, że ciało było konsumowane… a raczej transumowane na świeżo, natychmiast po śmierci. Ale tak nie było. Najpierw przed dwa, albo trzy dni krewni opłakiwali zmarłego. Potem układali go w bambusowym gaju, na polu trzciny cukrowej lub na plantacji rzewni (do poczytania o tej niezwykłej roślinie zapraszam na mojego biologicznego bloga) – miejsce tego typu było wybrane ze względu na cień. Tam ciało ćwiartowano, patroszono i oddzielano mięso od kości na specjalnym, wielowarstwowym leżu. Dolna warstwa leża składała się z liści bananowca, środkową była tkanina z kory (sic!), górną zaś jadalna zielenina. Dzięki wielowarstwowej „podkładce” Fore mieli pewność, że żadne pozostałości ciała, nawet kropla krwi, nie spadną na ziemię – co byłoby wyrazem braku szacunku dla ćwiartowanej osoby. W ceremonii ćwiartowania nie mogły uczestniczyć ani dzieci, ani osoby sędziwe. Było tak przez wzgląd na ewentualne infekcje mające swe źródło w zwłokach, a także w obawie przed zemstą kweli. Toteż odciągano je na bok, lecz pomimo tego ciekawskim, zwłaszcza tym najmłodszym, udawało się zbliżyć do rytualnego kręgu wokół zwłok i conieco podejrzeć.

Najpierw odcinano zwłokom głowę, ręce i nogi. Potem odbywała się wstępna dystrybucja. Małżonka zmarłego przydzielała członki swego męża tym, którzy mieli prawo je otrzymać. Spokrewnione ze zmarłym kobiety, jeżeli wyraziły takie życzenie, otrzymywały głowę oraz czasem prawe ramię. Mięso kończyn oddzielano od kości. Kawałki mięsa układano w piramidki na liściach chlebowca i bananowca, zaś na wierzchołku kładziono kości należące do odpowiednich części ciała.

Po tym wstępie przychodziła pora na wyjmowanie wnętrzności z tułowia. Kobiety formowały wokół zwłok ciasny krąg, by dzieci i młodzież nie mogły widzieć genitaliów, ani wyciąganych z brzucha jelit. Wszystko dzielono na kupki.

Gdy już to zrobiono, mistrzyni ceremonii, czyli małżonka zmarłego, wycierała ręce skórką od banana, kawałkiem trzciny cukrowej albo kiełkiem bambusowym. Włóknami roślinnymi wyciągała skrawki trupich tkanek spod paznokci, krew zaś zmywała sokiem. Po ablucjach owijała dłonie kawałkami tkaniny z kory albo plecionką z traw. Wszelkie pozostałe po czyszczeniu śmieci skrupulatnie zbierano i przeznaczano do spalenia na tym samym ogniu, na którym miało być pieczone ciało.


      Następnie kobiety z rodziny zmarłego dzieliły mięso na mniejsze kawałki, ugniatały z liśćmi dzikich paproci i wkładały porcje do cylindrycznych, bambusowych pojemników. Ręce czyściły liśćmi tych samych paproci, które również trafiały potem do pojemników. Pojemniki układano na ogniu i po pewnym czasie mięsko było gotowe. Każda z kobiet wykładała połowę zawartości swego pojemnika na wspólny „półmisek” z bananowych liści, przeznaczony dla niespokrewnionych ze zmarłym kobiet z wioski, które przyłączyły się do opłakiwania zmarłego. Kąski z tego półmiska można było jeść wyłącznie przy użyciu zaostrzonego kijka, bez dotykania gołymi rękami, co uchodziłoby za brak szacunku (a przy tym skłoniłoby kwelę do dręczenia kobiety, której mąż obraził był zmarłego za jego życia). Po posiłku niespokrewnione kobiety wracały do wioski, żując po drodze liście dla oczyszczenia ust.    

Technika gotowania w bambusowych tubach.
Krewne i powinowate zmarłego wraz z dziećmi także miały swoją biesiadę. Przywilej zjedzenia głowy należał do sióstr, córek i synowych zmarłego. Jeżeli głowę jedzono tego samego dnia, połowa musiała być oddana na wspólny stół dla sąsiadek. Jeżeli zaś następnego – już nie. W pewnych odłamach plemienia Fore genitalia i jelita zjadała żona, która mogła się nimi podzielić tylko z innymi krewnymi zmarłego, nigdy z obcymi.
Wszystko, co zostało niezjedzone, było zanoszone do domu wdowy, gdzie przez całą noc czuwali członkowie jej rodziny, by dzielić z nią smutek. Kości (a czasem także głowę, jeśli nie została zjedzona) rozwieszano w domu na sznurkach. Rano wszelkie resztki, w tym kości, były wynoszone z domu do paleniska, na którym wcześniej pieczono mięso. Na miejsce przynoszono kamienie z rzeki i odprawiano rytuał zwany ikwaya, podczas którego zjadano do końca wszystko, co dało się zjeść, zaś wyprażone w palenisku kości wykładano wraz ze źdźbłami jadalnej trawy na liść chlebowca i kruszono kamieniem. (Taki los nie spotykał tylko żuchwy i obojczyków zmarłego, które były zachowane w stanie nienaruszonym i noszone potem przez jego żonę lub inne osoby jako memorabilia.) Powstałą masę wypiekano w bambusowych cylindrach i spożywano ze smakiem. W ten sposób zjadano zmarłego w całości, do ostatniej kosteczki. A przy okazji spalano wszystko, co podczas ćwiartowania i obróbki mięsa miało kontakt z tkankami lub krwią zmarłego. Niekiedy konsumowano nawet popiół ze spalonych bambusowych cylindrów, wymieszany z zieleniną.

Następnego dnia odbywały się łowy. Kobiety łapały w ogrodzie szczury, zas mężczyźni polowali na oposy. Zwierzęta były palone na stosie, a gdy płonęło ich futro i skwierczał ich tłuszcz, wydzielała się paskudna woń. W ten sposób, jak wierzono, wyganiano kwelę z kobiet, które zjadły zmarłego. Spalonymi ciałami zwierząt pocierano wszystkie przedmioty, których mogły dotykać w czasie ceremonii pogrzebowych kobiety – a więc np. drzwi i sznurki do rozwieszania kości zmarłego. Miało to spowodować, że ostatnie atomy zmarłego (to oczywiście żart, pojęcie atomu było nieznane ludziom Fore) wsiąkły w zwierzęce członki, które następnie gotowano i… no tak, oczywiście zjadano.  

Na tym jednak nie kończyły się obrzędy pogrzebowe Fore. Było jeszcze rytualne oczyszczenie kobiet pozostałych w domu wdowy, polegające na przechodzeniu przez dym z podpalonych na progu liści. Bez tego nie mogłyby uczestniczyć w następnych pogrzebach. Potem odbywała się długotrwała ceremonia o nazwie kavunda, kiedy to rodzina zmarłego żywiła się wyłącznie zebranym w górach zielskiem. Dzikie trawy, paprocie i byliny symbolizowały kwelanandamundi, krainę zmarłych. Ów post był uznany za zakończony, gdy na palenisku przy domu zmarłego (na którym go upieczono) wyrosła trawa. Znakiem tego dusza zmarłego dotarła za Czerwoną Rzekę. Wtedy urządzano kolejne polowanie, a po nim bogatą, mięsno-warzywną ucztę.


JAK ZJADANO GŁOWĘ? Najpierw wkładano ją do ognia, by spalić włosy. Potem obdzierano ze skóry przy pomocy bambusowego noża. Ostrym kamieniem wybijano w ciemieniu dziurę, przez którą miał być wyjęty mózg. Mózg wydobywała porcjami jedna ze starszych kobiet, dłońmi owiniętymi w liście paproci. Tak jak każdą inną część zmarłego, mózg mieszano z zieleniną i umieszczano w kilku bambusowych tubach, by zaraz upiec. Uchodził za delikates. Mózgów nie jadały 3-6 latki, ponieważ Fore uważali, że od tego przestaną rosnąć. Owszem, od czasu do czasu matka z miłością wetknęła dziecku do ust jakiś smakowity kąsek. Chłopcy powyżej szóstego roku nie jadali nigdy mózgów, również potem, jako dorośli mężczyźni. Za to dziewczęta i kobiety tak (stąd dużo wyższa zachorowalność wśród nich na kuru). A co do reszty głowy, to była kawałkowana i pieczona w bambusowych tubach tak jak inne części zwłok.


CZY ZMARŁEGO ZJADAŁY WYŁĄCZNIE KOBIETY i CZY ZJADANO WYŁĄCZNIE MĘŻCZYZN? Nie. Jeżeli umierała kobieta, a jej wola brzmiała: zjedzcie mnie, to także była zjadana. Wówczas mistrzem ceremonii był jej mąż. Co do pozostałych, to ciało oprawiały i jadły głównie kobiety, ale nie tylko one. W filmie dokumentalnym pt. „Kuru: The Science and The Sorcery” przedstawiono wypowiedź Papuasa o tym, że mężczyźni unikali kanibalistycznych praktyk, bo byli wojownikami, a jedzenie ludzkiego mięsa miało ich osłabiać. Byli wśród nich tacy, którzy całkowicie wstrzymywali się od transumpcji, a byli i tacy, którzy jadali zwłoki w wyjątkowych sytuacjach. W literaturze na temat obyczajów Fore napotkałam też wzmianki o tym, że mężczyźni jadali przede wszystkim ludzkie mięso (mięśnie), zaś kobiety i dzieci głównie wnętrzności oraz mózgi. Tak czy inaczej, wygląda na to, że kobiety uprawiały kanibalizm częściej niż mężczyźni.

Na transumpcję nie zezwalano dzieciom poniżej trzeciego roku życia. Jedzenie przez nie zmarłego było problemem z bardzo ważnego powodu ideologicznego. Dzieci są nieuważne, więc podczas jedzenia łatwo mogłyby upuścić kawałek mięsa na ziemię (choćby taki, który wypadł im z ust). Wówczas kwela obraziłby się i zesłał na niesforne dziecko karę.


CZY ZJADANO WSZYSTKICH ZMARŁYCH? Nie. Zwyczaj nakazywał wstrzymanie się od transumpcji w przypadku osób zmarłych na dyzenterię (czerwonkę), trąd, a być może i syfilis. Natomiast osoby chore na kuru były pożądanym obiektem transumpcji, jako że ich ciało było wyjątkowo smaczne i słodkie.   


CZY LUDZIE FORE CHCIELI BYĆ ZJADANI PO ŚMIERCI? W naszym kręgu kulturowym życie z powracającym wyobrażeniem sceny, w której nasi bliscy pożerają nasze zwłoki mlaskając z zadowoleniem i nie roniąc przy tym ani jednej łzy, byłoby nie do zniesienia. Ale Fore żyli w innym świecie. Każdy z nich miał prawo do wyrażenia swej woli odnośnie metody pozbycia się jego ciała po śmierci. Możliwości były trzy: zakopanie pod ziemią zwłok ułożonych w koszyku, wyłożenie zwłok do wygnicia na platformie w bambusowym gaju lub na polu trzciny cukrowej, wreszcie – transumpcja. Pierwsza opcja zakładała, że człowiek będzie zjedzony przez podziemne robaki. Druga – że przez larwy much (czerwie). A trzecia – że przez pobratymców. Jak myślicie, która wizja wydawała się ludziom Fore najmilsza? Przeważnie ta trzecia. Zaś w tych wszystkich przypadkach, kiedy to zmarły nie zdążył wyrazić swej woli przed śmiercią, decyzję podejmowała rodzina. I zwykle była to decyzja, że odbędzie się rytualna uczta.


CZY TO PRAWDA, ŻE FORE WCIERALI SOBIE W TWARZ MÓZGI ZMARŁYCH? Zgodnie z pewnymi przekazami - owszem. Robiono coś tak obrzydliwego, jak wcieranie sobie w skórę (szczególnie na twarzy) rozgniecionego mózgu zmarłego. Czemu miała służyć ta „maseczka”? Może przekazaniu żyjącym mądrości zmarłego? I czy takie praktyki rzeczywiście miały miejsce? Chociaż w wielu internetowych artykułach znajdziemy wzmianki, jakoby tak właśnie się działo, antropolodzy i badacze kultur etnicznych mają poważne wątpliwości. Naukowy artykuł na temat obrzędów Fore, który czytałam (patrz bibliografia) zaprzecza istnieniu podobnych praktyk. Zdaniem jego autorów byłoby to okazanie zmarłemu całkowitego braku szacunku. Muszę tu jednak wnieść swoje trzy grosze: plemię Fore nie było jednolite, a obyczaje różniły się – czasem w  wielu istotnych szczegółach – pomiędzy regionami, czy nawet wioskami. Jest zatem możliwe, że istniała grupa etniczna, choćby nieliczna, w której nacierano się mózgami zmarłych.


CO LUDZIE FORE ROBILI Z NIEZJEDZONYMI RESZTKAMI ZWŁOK? Generalnie takich resztek w ogóle nie było, bowiem zjadano absolutnie wszystko. Jeżeli zaś w pewnych odłamach plemienia z jakichś powodów szczątki ciała pozostały po biesiadzie, to Fore zakopywali je w ogródku należącym do domostwa, w którym żył zmarły. Dzięki temu ogródek też rósł w siłę i produkował lepsze plony. Zaś duch zmarłego, który – zgodnie z wierzeniami Fore – przez pewien czas pozostawał w pobliżu miejsca pochówku, mógł być bliżej rodziny, zanim nadszedł czas ostatecznego odejścia do kwelanandamundi, krainy zmarłych.


Czas kończyć ten przerażający post. Na pocieszenie mogę dodać, że kanibalizm został zakazany w połowie XX wieku, a od czasu, gdy naukowcy uznali chorobę kuru za pochodną endokanibalizmu i wytłumaczyli ludziom Fore, dlaczego powinni zaniechać swych praktyk, na Papui dużo się zmieniło. Rzecz jasna nie od razu! Po ogłoszeniu zakazu zjadania zwłok ludzie Fore z południowej części prowincji wciąż kultywowali w ukryciu swoje obrzędy. Dopiero wybudowanie drogi ukróciło proceder. Dziś, przynajmniej oficjalnie, Fore nie uprawiają transumpcji i nie zakopują trupów w ogródkach. Swoich zmarłych chowają zwyczajnie, na cmentarzach komunalnych. A choroba kuru uchodzi za eradykowaną (wytępioną). W każdym razie chciałabym w to wierzyć!


Powyższy temat zainspirował mnie do poszukiwań, w wyniku których poznałam także inne przykłady endokanibalizmu i inne obrazki z pogrzebowego „etno”. Napiszę o nich innym razem, w innym poście.


©  Agata A. Konopińska

ŹRÓDŁA:

  1. J. T. Whitfield, W. H. Pako, J. Collinge, and M. P. Alpers (2008) Mortuary rites of the South Fore and kuru. Philos Trans R Soc Lond B Biol Sci, 363(1510): 3721–3724
  2. S. Lindenbaum (2008) Understanding kuru: the contribution of anthropology and medicine. Philos Trans R Soc B (2008) 363, 3715–3720.
  3. Film „Kuru: The Science and The Sorcery” (2010) reż. R. Bygott. CIEKAWY FILM!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dobry komentarz to krótki komentarz! I ściśle na temat opublikowanych treści.